Przyczynkiem do wspomnień stała się chęć wybudowania rodzinnego grobowca, co wcale nie jest takie łatwe, jakby się mogło wydawać:
Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, nie wie, co taki grób kosztuje. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność nie wieczność, ale swój kąt powinien człowiek mieć.
Zastanawiając się nad wyglądem przyszłego pomnika, ilością kwater, wyborem głównego wykonawcy robót czy ozdoby grobu (anioł czy wizerunek Chrystusa: Anioł najwyżej się wstawi, ale nie zbawi), Szymek rozmyśla o swojej przeszłości, zahacza o najróżniejsze tematy, przypomina sobie dawnych przyjaciół, wydarzenia, w których brał udział. Wszystkie te opowieści składają się na fabułę utworu, podczas lektury którego czytelnik ma wrażenie, że Pietruszka to właśnie jemu się zwierza, z nim dzieli się historią swojego życia, rozprawiając o zabawach w remizie strażackiej, jedzeniu wypiekanego w domu chleba czy poświęconych jajek, udziale w partyzantce, o obściskiwaniu wiejskich dziewczyn w zbożu i za sklepową ladą czy bijatykach z okolicznymi chłopakami, w których wodził prym.
I. CMENTARZ
Szymon Pietruszka przez ostatnie dwa lata leżał w szpitalu. Miał wtedy dużo czasu na rozmyślanie o swoim życiu. Wtedy też postanowił, że postawi grób dla całej swojej rodziny. Po powrocie do domu wynajął najlepszego rzemieślnika we wsi - Chmiela, który rozpoczął budowę grobu, co stało się powodem wspomnień bohatera o wydarzeniach związanych z tytułowym cmentarzem.
Podczas wojny na cmentarzu we wsi Szymona przez sześć tygodni trwała zaciekła bitwa. Dwa niemieckie działa waliły na wschód, przez co szkielety ciał i pootwierane trumny leżały porozrzucane po całym terenie. Ludzie we wsi zbierali kikuty, drugi raz chowali umarłych. Szymon pamięta, że wtedy wszystkie ptaki uciekły z drzew cmentarnych, choć wcześniej był na nich istny ptasi raj. Kościelny Franciszek po wojnie zbijał karmniki, wieszał na drzewach i razem z ministrantami łapał szpaki, sikorki i inne ptactwo, zanosił je na cmentarz, by choć w taki sposób przywrócić na nim życie i śpiew.
Z dalszych wspomnień okazuje się, że Szymon w czasie wojny walczył w partyzantce, nosił pseudonim „Orzeł”. Był siedem razy ranny, dlatego powiedział wszystkim kolegom z oddziału, że gdyby zginął, mają mu zagrać na pogrzebie na organkach jego ulubioną pieśń ludową Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień.
Szymon wspomina swoich dziadków ze strony matki, którzy nie mieli grobu. Dziadek Łukasz w czasach, gdy Polska była w niewoli zabił kosą karbowego. Uciął mu głowę, ponieważ zalecał się do jego żony – babki Pietruszki. Z tego powodu musiał uciec do Ameryki przed Kozakami.
Z kolei babka Rozalia – powód zbrodni Łukasza, była niezwykle rozrywkową kobietą lubiącą się bawić. Po wyjeździe męża oddała swoją córkę (matkę Szymona) i syna (w niedługim czasie po tym umarł na czerwonkę) na wychowanie swojej siostrze Agacie, przekazała jej gospodarstwo, ogólnie cały dobytek, i popłynęła statkiem do Ameryki do męża. Niestety rozpętała się burza, statek zatonął zabierając Rozalię na dno. Po jakimś czasie umarł także dziadek, nigdy już nie wracając do domu i nie oglądając swoich osieroconych przez matkę dzieci.
Historia dziadków ze strony ojca była bardziej „zwyczajna”.
Babka Paulina umarła młodo, a dziadek Kasper Pietruszka żył długie lata. Oboje zostali pochowani w ziemi, nie mieli nagrobka.
Dziadek Kasper pierwszy we wsi założył straż pożarną. Za ratowanie powstańców otrzymał papiery na ziemię oraz duży majątek. Mógł zostać dziedzicem, ale musiał zrezygnować z tej propozycji, ponieważ za posiadanie takich dokumentów groził Sybir. Zakopał je więc głęboko w ziemi.
Gdy powstawała Polska i niewola się zakończyła, wówczas nic już mu nie groziło. Wtedy zaczął kopać w ziemi szukając tych papierów… Oczywiście nie odnalazł zawiniątka. Do końca życia nie mógł sobie przypomnieć, w którym miejscu je zakopał.
Po jego śmierci czynność tą kontynuował jego syn - ojciec Szymona. Dalej kopał w ziemi: w stodole, w chlewach, na polach, w sadzie, pod chałupą. Pewnego razu chciał nawet rozkopać podłogę izby, lecz matka Szymona, która zmarła już po wojnie, nie pozwoliła. Na łożu śmierci bohater prosił Szymona, aby nie przestawał w kontynuacji rodzinnej misji. Rodzice Pietruszki, tak jak i ich matki i ojcowie - zostali pochowani w ziemi.
Szymon, choć nie był najstarszy spośród braci, to jednak został na siedmiomorgowej gospodarce. Aby odwdzięczyć się za ten dar, chciał wystawić grób dla całej rodziny: żyjącej i nieżyjącej.
Zamierzał nieżyjącym rodzicom kupić nowe trumny i przenieść ich z ziemi do budowanego grobu, przewidzianego także dla żyjących braci: Antka i Staśka (oraz ich żon), dla brata Michała i dla niego samego - razem osiem kwater.
Niestety, pieniędzy z odszkodowania za wypadek (za nogi) starczyło tylko na wybudowanie przez Chmiela murów grobu. Wiele funduszy pochłonął przedsionek, który był zaledwie jedną trzecią częścią całego grobu. Pietruszka we wszystkim potrafił znaleźć powód do szczęścia. Teraz był zadowolony z przedsionka, ponieważ powtarzał, że będzie można przynajmniej wejść do środka grobu i obrócić się swobodnie.
Poza małym korytarzem, były już zrobione szerokie, przedzielone ściankami kwatery (cztery na dole, cztery u góry), do których miano wsuwać trumny. Potem wszystko miało zostać zamurowane.
Niestety, główny wykonawca Chmiel umarł, a Szymon musiał odpowiadać na dociekliwe i wścibskie pytania ludzi o termin postawienia sklepienia i wykończenia grobu, a na jego barki spadały coraz to nowe problemy: brak pieniędzy, ciągłe wydatki.
Gdy Pietruszka musiał zapłacić podatki do gminy i kupić węgiel na zimę, sprzedał zegarek na dewizce, kawałek pola oraz zapożyczył się u sąsiada - Kubika. Po jakimś czasie, gdy pożyczkodawca zaczął domagać się zwrotu pieniędzy, ponieważ jego syn się żenił. Wtedy Szymek zwrócił się z prośbą do innego sąsiada Maciołka. Oddał Kubikowi całą sumę i wszystko byłoby dobrze, gdyby po jakimś czasie nowy wierzyciel nie zaczął domagać się zwrotu oraz rozpuszczać po wsi plotki o swoim dłużniku. Szymon sprzedał jałówkę i oddał mu pieniądze.
II. DROGA
Kiedyś przez wieś Szymona przebiegała jedna droga - kręta, pełna dziur i łat. Można było nią dojechać na jarmark czy do sąsiedniej wsi. Było swoistym przedmiotem kultu: przed domem każdy dbał o swój fragment. Ludzie zamiatali ją w lecie, zimą odgarniali śnieg. Wieczorem każdy siadał na ławeczce przed domem i gawędził z sąsiadem po drugiej stronie drogi obrosłej pięknymi drzewami akacjowymi. Było cicho, bezpiecznie. Problemy ze zwózką siana z pól wydawały się nieprawdopodobne.
Niestety, po jakimś czasie przyjechali robotnicy i wybudowali nową szosę dla samochodów, zabierając niektórym mieszkańcom pola pod budowę. Stara droga została wyprostowana i ustąpiła miejsca nowej. Teraz to ona biegła pod oknami domów, które trzęsły się za każdym razem, gdy ktoś po niej przejeżdżał.
Nowa droga była także nielubiana z innego powodu: zaczęli ginąć na niej ludzie, gdy ruch był gęsty. Na przykład jakiś człowiek przechodził na drugą stronę do sklepu czy do kościoła - zagapił się i zginął pod kołami rozpędzonego auta. We wsi już nie było bezpiecznie.
Wycięte akacje zostały odkupione przez mieszkańców od robotników. Szymon nie zdążył na transakcję, ale sąsiad miał mu jedną sztukę odsprzedać. Narrator chciał zrobić nowy stół, ponieważ drzewo akacjowe było najlepsze, a stary stół w jego domu nie pamiętał już swoich lat.
Historia tego mebla jest bardzo ciekawa. Kiedyś, gdy Szymek wrócił z partyzantki, znalazł na polu dziedzica blat stołu. Stopniowo kompletował resztę części. Nogi leżały pod lasem, Szuflada ze złotą rączką została znaleziona przez sąsiada narratora, który zrobił sobie z niej korytko dla świń. Dzięki wymianie za prawdziwe korytko i butelkę wódki, Szymek był dumnym posiadaczem pięknego dziedzicowego stołu w komplecie (za rączkę musiał dać pół korca żyta i wypożyczyć konia do orki). Dotychczas jego rodzina nigdy nie miała stołu.
Za kawalerskich czasów jeszcze przed wojną, Szymon lubił się bawić i hulać na wiejskich zabawach. Nie stronił także od bójek będąc zdania, że zabawa bez bójki jest nieudana.
Zatem wszyscy bili wszystkich, sala była zrujnowana, sztachety z płotów wyłamane. Szymon prawie nigdy nie oberwał w walce, był najsilniejszy we wsi, wszyscy się go bali. Często prowokował bójki. Raz się zdarzyło, że dostał nożem – na szczęście było to draśnięcie. Koledzy go lubili, cieszył się też powodzeniem u kobiet. Przebierał w nich jak w ulęgałkach, sypiał z nimi po stodołach czy łąkach, godząc się jedynie na ich propozycje.
Gdy zarobił pieniądze przy budowie nasypu kolejowego, kupił sobie garnitur oraz płaszcz, stając się nie tylko najładniejszym, ale i najlepiej ubranym kawalerem we wsi. Wracając nową drogą z zabaw, wspominał, jak nieraz leżał na jej poprzedniczce pijany jak świnia. Tęsknił za tym czasami, gdy było bezpiecznie, a droga i wieś leżały na uboczu.
Pewnej świątecznej niedzieli, gdy na niebie zebrały się czarne chmury, wszyscy ze wsi pojechali furmankami na pola, aby zdążyć przed ulewą pozwozić snopki zboża. Szymon, powożąc jedną furą, nie czekał długo, aby wyjechać na drogę asfaltową. Za drugim razem było już gorzej. Jechało dużo aut, przerwy między nimi były coraz mniejsze. Z furmanką zaprzężoną w jednego konia z polnej drogi nie można wyjechać szybko, ponieważ była ona położona wyżej od pól. Gdy się na nią wjeżdżało, trzeba było od razu skręcić w lewo, do wsi. Szymonowi udało się to tylko dlatego, że zsiadł z wozu i ciągnął konia za uzdę.
Jednak gdy narrator podjechał z trzecią furą przed wyjazdem na drogę asfaltową zastał furmankę sąsiada. Stanął więc za nią i zaczął ponaglać znajomego. Sąsiad jednak się bał. Auta jechały szybko, jednym sznurem, żadne nie chciało zwolnić, aby wpuścić dwie furmanki na drogę.
Za Szymonem ustawili się następni sąsiedzi, w sumie było już z dziesięć furmanek, kolejka się wydłużyła. Niektórzy rzucali pomysły, aby wspólnie wejść na drogę i machać rękami - może wtedy się zatrzymają. Później wszyscy złorzeczyli kierowcom, wyzywali auta.
Taka stagnacja trwała bardzo, bardzo długo. Auta wciąż jechały. W końcu Szymon nie wytrzymał - krew się w nim zagotowała – i odbił furmankę do tyłu, zjechał w pole, pognał konia batem, ominął sąsiada stojącego z przodu i ruszył wprost na drogę, nie patrząc na sznur samochodów. Ludzie krzyczeli, że jedzie na śmierć, ale on się nie zatrzymał, już był na asfalcie. Nagle poczuł uderzenie, coś trzasnęło. W pierwszej chwili nic nie poczuł. Dopiero gdy chciał wstać zobaczył, że jego nogi leżały dziwnie poskręcane. Słyszał krzyczących ludzi, potem już nic nie pamiętał.
III. BRACIA
Szymon Pietruszka, którym mieszkał ze swoim najstarszym bratem Michałem (był dziwny: nie mówił, stale był nieobecny myślami, apatyczny), napisał list do dwóch młodszych Antka i Staśka, żeby przyjechali i podjęli ostateczną decyzję w sprawie grobu. Musiał wiedzieć, czy chcą „leżeć” ze wszystkimi, czy może u siebie. Jeśli wybraliby druga opcję, wtedy poniósłby mniejsze koszty budowy…
Póki co Chmiel nie mógł rozpocząć roboty, czekał na decyzję co do wielkości grobu.
Antek i Stasiek mieszkali w mieście, wracali na wieś bardzo rzadko. W takich chwilach chwalili się dawnym sąsiadom, że jeden był za granicą, drugi kupił samochód, jeden dostał mieszkanie, drugi ponownie się ożenił, jeden ma córkę i syna, drugi tylko syna, jeden ma tytuł magistra, drugi inżyniera.
Gdy żyła ich matka, regularnie pisała do nich listy, wysyłała paczki, lecz nigdy nie otrzymała odpowiedzi czy podziękowania. Po jej śmierci Szymon wysłał im telegram, który powtórzył parę lat później, gdy umarł ojciec.
Po miesiącu bohaterowie przysłali odpowiedź na list dotyczący grobu. Zawiadamiali, że przyjadą omówić szczegóły. Oczekując braci, Szymon wysprzątał izbę, wykąpał i ogolił Michała, założył mu i sobie czyste ubranie, zabił kurę i ugotował rosół, nawet makaron kupił w sklepie, bo domowego przecież by nie zjedli.
Gdy w końcu przyjechali, od progu zaczęli narzekać na Szymka, że ma nadal ten stary stół (ten z pola dziedzica), że jeszcze nie położył podłogi w izbie, że ma tylko jedno krzesło. Potem zaczęły się pytania: czemu się jeszcze nie ożenił, czemu nie przerzucił się na hodowlę trzody - przecież do pola się już nie nadaje – czemu nie założył pasieki.
Szymon czuł się dziwnie. Ostatni raz widział braci na pogrzebie ojca. Dał wtedy Staśkowi wówczas biednemu studentowi - trochę pieniędzy, a teraz zrobił się z niego wielki pan, Szymek go nie poznawał. Z kolei Antek był wtedy świeżo poślubionym młodym mężem, nie powiadomił brata o tej ważnej ceremonii.
Zaraz po pogrzebie Stasiek i Antek wyjechali: spieszyli się do swoich spraw (pierwszy miał egzamin, a drugi wyjazd służbowy).
Pietruszka zaczął wspominać dzieciństwo i młodość. Pierwszy z domu w świat poszedł Antek. Ojciec był zły, ponieważ nie miał mu kto pomagać w polu: Stasiek był jeszcze dzieckiem, Szymon pracował w milicji, całe tygodnie nie było go w domu. Wraz z kolegami z pracy jeździł po okolicach i rekwirował od chłopów broń.
Po Antku w świat poszedł Stasiek. Wtedy ojciec naprawdę się wściekł. Do tej pory był pewien, że to on zostanie na gospodarce, ponieważ lubił robić w polu, często snuł z ojcem marzenia o dokupieniu ziemi, postawieniu nowego dom, kupnie drugiego konia. Takie rozmowy cieszyły ojca, dla którego najważniejsza była ziemia.
Po Staśku rodziców rozczarowało postanowienie najstarszego syna Michała. Marzyli, by został księdzem, ale też poszedł „w świat”. Zaczął uczyć się krawiectwa, zawsze jednak przyjeżdżał na żniwa.
Po powrocie z partyzantki ze stopniem porucznika, Szymon chciał iść do wojska, aby zostać zawodowym żołnierzem. Nie lubił pracować w polu, najgorzej nie znosił żniw. Musiał jednak zmienić plany i pomagać ojcu w polu, który często narzekał, że wojna doprowadziła ich do ruiny (chlewy były spalone od pocisku, dach w chałupie dziurawy). Antka i Michała już nie było w domu, a Stasiek był za mały na pomocnika.
Szymon nie zostałby na gospodarstwie, ale zmusiły go do tego okoliczności. We wsi otworzono szkołę, do której miał pójść Stasiek. Nie miał jednak zimowych butów, więc jego starszy brat poszedł w pola w ich poszukiwaniu.
W tamtym czasie na otwartych, rozległych terenach leżało pełno ruskich i niemieckich trupów. Narrator trafił na jedną parę butów, ale niestety były dziurawe. Ludzie już dawno pozabierali szynele i co wartościowsze przedmioty. Wprawdzie były jeszcze trupy w butach, ale leżały pod zaminowanym lasem, Szymon nie chciał zginąć za buty.
Od tej pory pożyczał Staśkowi swoje jedyne oficerki, które zrobił sobie jeszcze przed wojną u szewca na zamówienie. Młodszy brat poruszał się w nich jak bocian. Gdy szedł do szkoły, Szymek musiał całe przedpołudnie siedzieć boso w domu, nie mógł nawet wyjrzeć na świat, bo szyby były pokryte mrozem, przez co zrobił się leniwy i osowiały.
Pewnego dnia wpadł na pomysł pożytecznego wykorzystania przymusowego siedzenia w domu. Z partyzantki przyniósł brzytwę i nożyczki, więc zaczął strzyc i golić. Klienci przychodzili do niego nawet z innych wsi, nie mógł nadążyć, chętni wypełniali zawsze całą izbę. Interes się kręcił, narrator zarabiał coraz więcej, kupił nawet maszynkę do strzyżenia.
Wszystko zmieniło się, gdy przyszła wiosna i Stasiek oddał buty - do szkoły chodził już boso. Później, podobnie jak starsi bracia, poszedł w świat i… ojciec znowu chodził wściekły, matka podupadła na zdrowiu. Nie doczekała wizyty synów, którzy przyjechali dopiero na jej pogrzeb.
Teraz Stasiek i Antek przyjechali na prośbę Szymka. Pokrzyczeli, popyskowali i wyjechali. Bardzo się im śpieszyło. Pietruszka zdążył im jedynie nasypać mąki w woreczki, nic innego nie mógł dać.
Po ich wyjeździe poszedł do Chmiela i kazał stawiać grób na osiem kwater marząc, że może kiedyś bracia zechcą tu wrócić. Wstydził się przyznać kamieniarzowi, że nawet nie zdążył przedyskutować ze Staśkiem i Antkiem tematu grobu.
IV. ZIEMIA
Zanim Szymon przyszedł na świat, jego ojciec już prawował się w sądzie z sąsiadem Prażuchem o miedzę. Raz jeden wysuwał pisemną skargę, raz drugi. Ciągnęło się to latami, aż Pietruszce zabrakło pieniędzy na kontynuowanie. Nie oznaczało to jednak, że sąsiedzi doszli do porozumienia. Kłócili się tak samo intensywnie, jak wcześniej. Prażuch wiosną podorał pas miedzy, ojciec jesienią odorał. Jak Pietruszka zbił go batem, to dostał widłami. Bójkom nie było końca.
Ojciec Szymka cały czas odgrażał się sąsiadowi, że gdy narrator podrośnie, to go…zabije!. Gdy bohater osiągnął już wiek chłopięcy i jego obowiązki w gospodarstwie stały się poważniejsze, przejął spór z Prażuchem na siebie. Podczas kolejnej kłótni Szymon nie wytrzymał i pobił sąsiada, innym razem wlał Antkowi, który akurat pasł krowy i jedna weszła w pole agresora. Po tym incydencie Prażuch przez jakiś czas się ukrywał, bał się zemsty Szymka.
Gdy trzej synowie Prażucha dorośli, zastawili w imię sąsiedzkiej zwady pułapkę na Szymka, gdy ten wracał nocą pijany z zabawy i dotkliwie go pobili.
Na jakiś czas był spokój, ponieważ narrator poszedł na wojnę. Wszystko jednak wróciło, gdy i on wrócił. Odwiedzając matkę usłyszał od ojca o tym, że Prażuch kolejny raz podorał jego miedzę. Nie mogąc iść do sądu - nie było ich tak samo, jak Polski - namawiał syna, żeby sam się rozprawił ze znienawidzoną rodziną. Gdy Szymon spotkał trzech Prażuchów na odpuście, wyrównał rachunki za niedawne pobicie. Tym razem oni chodzili z podbitymi oczami.
W czasie wojny Szymon pewnego dnia ukradkiem skradał się lasem do rodziców, gdy natknął się na patrol niemiecki, który zaczął do niego strzelać. Jako że w okolicy stała tylko jedna chałupa - Prażuchów, narrator zastukał do drzwi z wołaniem, że Niemcy go gonią. Stary Prażuch zlitował się nad przybyszem i wpuścił go do środka mimo protestów synów, którzy wkrótce poszli spać. Szymek przesiedział u nich do rana.
Jakiś czas po tym wydarzeniu do partyzanckiego oddziału Szymka dołączyli trzej synowie Prażucha. Ich śmierć wywołała u Prażuchowej chorobę i ona także wkrótce zmarła. Sąsiad Pietruszków został sam. Nadal dbał o swoje gospodarstwo, choć był już stary i samotny. Siał, orał, miał w izbie zawsze posprzątane. Jakby tego było mało - na starość nauczył się pisać i czytać, korzystając z domowych wizyt i darmowych lekcji nauczycieli.
Szymon często go odwiedzał, czym zaskarbił sobie sympatię sąsiada. Gdy na dwa lata trafił do szpitala po ciężkim wypadku, jedyny Prażuch z całej wsi zaopiekował się jego gospodarstwem i Michałem. Dbał o ziemię i Pietruchę, a Szymka regularnie odwiedzał w szpitalu, zawsze przynosząc coś dobrego.
Za którymś razem, podczas jednej z wizyt powiedział, że nie będzie już mógł opiekować się gospodarstwem Szymona, bo synowie i żona wołają go do siebie. Na koniec zakomunikował, że w niedzielę umrze. Potem wrócił do domu, poszedł do księdza, który namaścił go olejami świętymi, posprzątał w izbie, dał zwierzętom jeść, umył się, ubrał w garnitur, poprosił sąsiada, aby mu zapalił gromnicę i wyjaśniła, gdzie leży testament, położył się do trumny i… umarł!
Po śmierci Prażucha gospodarka Pietruszków została bez opieki. Gdy w końcu Szymon wrócił ze szpitala, to chodził o laskach. W gospodarstwie zastał pobojowisko, pustą stodołę, w której stali wychudzenia krowa i koń. Okazało się, że kury, pies (z łańcuchem!), sztachety z płotu, wszystkie narzędzia rolnicze, a nawet książeczka do nabożeństwa będącą pamiątką po matce, szuflada od stołu oraz narzędzia fryzjerskie – wszystko to zostało ukradzione. Szansa bohatera na powrót do fryzjerstwa spełzła na niczym, a przecież osłabiony i z kulami po bokach nie nadawał się do pracy fizycznej. Szymon był bardzo przygnębiony, czego nie poprawiły oględziny brudnego domu, w którym zalęgły się myszy, światło zostało odcięte (nie było komu zapłacić rachunku), w którym nie było Michała (zaginął).
Ucieczką od zmartwień było wspominanie szpitalnego życia. Na sali z narratorem leżało jedenastu rekonwalescentów. Gdy Szymon zaczął wstawać, pomagał chorym się myć, golił ich i czesał. Zaprzyjaźnił się z salową Jadwigą - panną, która była pod wrażeniem jego blizn z czasów partyzantki i wiejskich zabaw. Lubiła słuchać historii ich powstawania. Często podsuwała mu po kryjomu większe kawałki mięsa na obiad czy dokładkę zupy. Raz nawet poczęstowała go pomarańczą - Szymon pierwszy raz w życiu jadł taki owoc.
V. MATKA
Ślub na wsi bardzo się opłacał. Łatwiej można było dostać przydział na konia z unry, na materiały budowlane czy ziarno na siew. Takimi sposobami gmina zachęcała do wstępowania w związek małżeński – cywilny oczywiście.
Z kolei w niedzielę ksiądz w kościele z ambony krzyczał, że śluby w gminie są bezbożne, straszył piekłem, wypisaniem z kościoła, w ogóle z ludzkości!
Jakby nic sobie nie robiąc z gróźb kleryka, wójt urządził w gminie specjalny pokój do udzielania ślubów i zaproponował Szymkowi – niegdysiejszemu pracownikowi milicji, pełnienie funkcji urzędnika. Cały czas powtarzał, że Pietruszka to swój chłop.
Niespodziewanie w domu zjawił się Michał. Nie było go bardzo długo, przez parę lat nie odpisywał na listy matki. Przyjechał czarną limuzyną pod dom, jego szofer wniósł walizki do izby, a on wyjął z niej prezenty dla rodziny. Ojciec widząc to zaniemówił z wrażenia, matka płakała. Ludzie ze wsi się zlecieli pod chałupę, nigdy nie widzieli takiego samochodu. W końcu zostali przegonieni przez głowę rodziny Pietruszków.
Szymon widział się z Michałem przed wojną. Wtedy starszy brat, z którym łączył na najtrwalsza więź, ostrzegał rodzinę, że zbliża się konflikt zbrojny. Był smutny, zamyślony, nawet matce nie chciał powiedzieć, co mu jest. Później, już w czasie wojny znowu pojawił się w domu. Chciał rozmawiać z Szymkiem, który akurat był w partyzantce. Podczas tego pobytu spał w stodole, ukryty w sianie, nie wychodził na dwór. Stasiek przynosił mu jedzenie, a nocą Michał wyjechał.
Teraz Michał był elegancko ubrany, miał bystre oczy, zachowywał się dziwnie. Wypytywał ojca o ilość hektarów otrzymanych z reformy rolnej, o to, czy ksiądz na kazaniu mówi o polityce, chciał wiedzieć wszystko o wszystkich. Ojciec w końcu się zdenerwował i powiedział, że czuje się jak na przesłuchaniu, że Michał wszystko już wie i teraz on chce wiedzieć, co słychać u jego najstarszego syna. Ta deklaracja spowodowała, że Michał pożegnał się i odjechał, obiecując, że następnym razem przyjedzie ze swoją żoną, której jeszcze nikt z rodziny nie poznał. Oczywiście to się nie stało - nie przyjechał, mimo iż matka wciąż wysyłała do niego listy, na które nawet nie odpowiadał.
Z rodzicami na gospodarce został tylko Szymek. Matka czuła się coraz gorzej, kuło ją w piersiach, prawie nie wstawała z łóżka. Ojciec zajmował się domem, siedział przy jej łóżku i prosił, aby mu czytała, razem odmawiali różaniec, przekomarzali się, Gdy powiedziała mu, że niedługo umrze, przylgnął do niej jak dziecko i nie odstępował na krok.
Szymon rzadko bywał w domu. Albo był w pracy, albo u jakiejś panny, albo chodził na wódkę, co było powodem częstych kłótni z ojcem. Pietruszka nie chciał się jednak ustatkować i spełnić prośby matki.
W pracy Szymon się nudził. Do szesnastej gapił się w sufit, ponieważ ślubów było mało. Czasami musiał napisać przemówienie przeciw klerowi dla wójta, które ten odczytywał na zebraniach. Wkrótce potem wójt został zastrzelony. Do jego ciała była przypięta kartka „śmierć czerwonym pachołkom”. Stanowisko po nim objął przewodniczący Leon Maślanka – człowiek bez przeszłości, z żoną ze wsi Pietruszki.
W gminie pracowało dużo dziewczyn. Szymon je podrywał dzięki obdarowywaniu ich nylonowymi pończochami, które kupował od handlarki. Czasami wydawał na to całą pensję, były bardzo drogie, ale musiał się dobrze zaprezentować, ponieważ dziewczyny nie latały już za nim tak, jak przed wojną. Był już niemłody, mimo to za parę pończoch umawiały się z nim.
Szczególnie podobała mu się pracująca w dziale podatkowym Małgorzata - zawsze ładnie ubrana, miała nawet małą maturę. Nie dała się poderwać „na pończochy”, czasami pozwoliła się tylko odprowadzić po pracy do domu.
Pewnej niedzieli straż pożarna urządziła w lesie na polanie zabawę z orkiestrą, na którą Małgorzata zgodziła się pójść z Szymonem. Odżyła w nim nadzieja na „zdobycie” koleżanki z pracy: był dobrym tancerzem, a ona chciała tańczyć tylko „wolne”, podczas których przytulała się do niego całym ciałem. Wtedy narrator kupił pół litra i kanapki w bufecie, chcąc ją ośmielić. Gdy jednak odmówiła picia - całą butelkę wyżłopał sam. Potem zaczął coś mamrotać, zebrało mu się na całowanie, aż kobieta nie wytrzymała, uderzyła go w twarz mówiąc przez łzy, że myślała, że jest inny, a potem uciekła. Zdziwiony Szymek nie gonił Małgorzaty. Był bardzo zły, że tyle czasu zmarnował i nic z „tego” nie wyszło. Wszedł sam na parkiet i oddał się magii muzyki, potrącając przy tym tańczących ludzi. Wszystkim stawiał wódkę, upił się jak świnia i jak zwykle narozrabiał.
Po tym incydencie w urzędzie komentowano jego zachowanie. Maślanka krzyczał, że przez Szymka ludzie uciekli z zabawy, a strażacy nie uzbierali funduszy na motopompy. Za karę Pietruszka został przeniesiony po trzech latach pracy przy ślubach do działu ściągania planowych dostaw mleka, zboża, żywca. Praca była gorsza i trudniejsza, musiał dużo pisać.
Po jakimś czasie od zabawy do rodziców bohatera doszły wieści, że ich syn „ma pannę”. Zaczęli go o nią wypytywać, a on dla świętego spokoju nie zaprzeczył i raczył ich opowieściami o posagu. Ojciec był zadowolony, że syn będzie miał tyle ziemi, już snuł plany z nią związane, jednak po śmierci żony pomieszało mu się w głowie. Cały czas milczał, nie obchodziło go nic nawet jego ukochane pole
VI. PŁACZ
Ludzie we wsi dopytywali Szymka, kiedy w końcu wykończy grób. Doradzali mu, że powinien chociaż papą przykryć przedsionek, ponieważ niszczał, ale Pietruszka miał pilniejsze sprawy i wydatki na głowie. A to podatek do gminy musiał zapłacić, a to węgiel kupić, a to ubranie na zimę dla Michała.
Chmiel cierpliwie czekał, aż narrator zdobędzie trochę funduszy i wtedy on ruszy z robotą. Mury stały, kwatery były podzielone, do zrobienia zostało już tylko sklepienie. Wszystkie materiały na budowę grobu zdobywał z trudem i dzięki okazjom (na przykład szynę utrzymującą sklepienie odkupił od kolejarzy nadzorujących wymianę torów kolejowych.
Aby zarobić jakiekolwiek szybkie pieniądze na wykończenie grobu, Szymon zajął się hodowlą świni. Musiał wiele czasu poświęcić na oporządzenie zwierzęcia, które okazało się bardzo wymagające, na przykład jadło tylko rzeczy gotowane. Pietruszka tuczył świnię osiem miesięcy. Gdy osiągnęła wagę stu sześćdziesięciu kilo, miał ją sprzedać na skupie, ale…świnia zachorowała! Usłyszał od wezwanego weterynarza, że trzeba ją dorżnąć. Później przyszli jacyś ludzie i spryskali chlew śmierdzącym preparatem, a Szymek stracił przypływ gotówki.
Po wypadku Szymon miał jedną nogę całkowicie, a drugą trochę sztywną. Musiał chodzić podpierając się laskami.
Gdy wykupił miejsce na cmentarzu, trzeba było wykopać dół pod grób, bo Chmiel go ponaglał. Wynajął więc do tej roboty Jaśka Kurtykę ze swojej wsi, który nigdzie nie pracował, tylko całe dnie pił. Uzgodnił z nim, że dostanie i pieniądze i wódkę wieczorem, jeśli cały dzień będzie kopal. Na koniec pokazał, w którym miejscu miał to robić i wrócił do domu.
Przez parę następnych dni Jasiek przychodził do Szymka z zapewnieniem, że jutro już skończy, że już dół ma wykopany, tylko natrafił na korzenie i potrzebuje na siekierkę. Co chwilę wymyślał inne utrudnienia, wyciągając od Pietruszki pieniądze na wódkę. Na szczęście pewnego dnia Szymek pokuśtykał na cmentarz i ujrzał na własne oczy nietknięty łopatą teren. Był już pewien, że Jasiek go oszukał, że wyciągnął tyle pieniędzy, a roboty nawet nie zaczął. Ścigał więc Kurtykę po całej wsi, a ten skutecznie się przed nim ukrywał. W końcu sam musiał wykopać dół, nie było innego wyjścia. Nie mogąc tego zrobić szpadlem – miał chore nogi - kopał rękami, aż powstał głęboki i szeroki dół pod grób. Trwało to kilka dni, pot zalewał mu oczy, nie miał siły wieczorem dowlec się do domu. W tamtej chwili żałował, że żyje. Gdyby go w przeszłości rozstrzelali, miałby święty spokój.
Przypomniał sobie, jak podczas wojny poszedł na zebranie, na którym było dużo ludzi z okolicznych wsi. Oficer niemiecki upominał ich, że muszą oddawać większe kontyngenty dla armii niemieckiej. Potem wybrał spośród nich dwadzieścia pięć osób, zapakował na samochód, wywiózł do lasu, kazał kopać dół i… rozstrzelał ich. Z tej grupy jedyny Szymek przeżył, udało mu się uciec z lasu mimo postrzelenia. Dowlókł się do jakiejś chałupy, obcy ludzie go ukrywali i leczyli rany przez kilka miesięcy. W rodzinnej wsi, gdy wrócił po jakimś czasie, nie dowierzali, że przeżył tę masakrę, przecież już go pochowali. Matka widząc go długo płakała ze szczęścia, choć wiedziała, że jej łzy sprawiały mu ból i że bolało go w takich chwilach serce, co odziedziczył chyba po ojcu, który, by poradzić sobie z płaczem żony, maszerował po izbie, śpiewał, tłukł garnkami, wyczyniał różne dziwactwa.
Wracając do epizodu leśnego, o paru latach do domu Pietruszków przyszło trzech urzędników z gminy Borowice, w której wtedy Niemcy rozstrzelali ludzi. Okazało się, że stawiali w lesie pomnik ku czci pomordowanych i dowiedzieli się, że Szymon jako jedyny uciekł. I tu tkwił problem, ponieważ tajemniczy goście chcieliby, żeby nikt nie uciekł, tylko wszyscy zginęli. Bo jak jeden uciekł, to trzeba by więcej o nim wyryć niż o tamtych co leżą. A tak nikt nie uciekł, tylu przywieźli, tylu rozstrzelali.
Zaczęli przekonywać Szymka, aby wyraził zgodę na wyrycie swojego nazwiska. Powiedzieli, że kiedyś i tak umrze, ludzie o nim zapomną, a pomnik będzie „na lata”. Chcieli go w jakiś sposób uśmiercić, wiec nie zgodził się - przecież żył i ludzie go znali.
Swojego chrzestnego – zduna Franciszka Pietruszka widział w życiu dwa razy, nie licząc tego, gdy go podawał do chrztu. Ojciec go kiedyś przywiózł do naprawienia kuchni i w ten sposób został chrzestnym Szymona.
Pierwszy raz bohater spotkał Franciszka, gdy był już dorosłym kawalerem - przyszedł do nich w odwiedziny. Drugi raz widział go w Płocicach podczas wojny, w knajpie. Miał wtedy wraz z dwoma kolegami rozkaz do wykonania: rozstrzelanie woźnego magistrackiego, który stał się Niemcem. Warto zaznaczyć, że wtedy Szymek nosił pseudonim Orzeł.
Przed akcją partyzanci we trójkę weszli do knajpy, w której siedział tylko pijany chrzestny Pietruszki. Rozpoznał Szymka i krzyczał na cały głos Pietruszków syn, mimo ciągłego uciszania: stulcie pysk, nie żaden Pietruszków, tylko Orzeł. Franciszek nic nie robił sobie z takich wyjaśnień i uparcie pytał: jakiś ty znów Orzeł?, Pietruszków syn mój chrześniak. Na nieszczęście narratora w knajpie było pełno szpicli… W końcu Szymon nie wytrzymał i walnął chrzestnego pięścią między oczy. Twarz Franciszka natychmiast zalała krew. Ze strachu, cichym głosem, leżąc na podłodze rzęził - Nie bij, już nie bij. Niech ci będzie Orzeł.
VII. ALLELUJA
Szymkowi najbardziej z wszystkich potraw smakowały jajka wielkanocne. Poświęcone, dla niego miały lepszy smak. Całe życie, co roku chodził w Wielką Sobotę ze święconką. Tak też się stało, gdy wrócił ze szpitala. Choć na chorych nogach i z laskami w ręku, to pokuśtykał wczesnym rankiem do kościoła, aby zająć miejsce w ławce, gdyż tego dnia do kaplicy przybywali ludzie z pięciu przyległych wsi. Nie wiedział jeszcze, że zamiłowanie do wielkanocnej potrawy przyczyni się do jego zwolnienia z pracy.
Gdy Szymek pracował w gminie w dziale planowanych dostaw, nieraz siedział w biurze do wieczora. Ciągle były narady, goniły terminy skupu zboża, mleka. Od pisania aż ręka go bolała. Wypisywał do ludzi ponaglenia, kary, niektórym przesuwał termin dostaw na później, za co w podziękowaniu był zapraszany ciągle do gospody znajdującej się naprzeciwko urzędu gminy. Tam stawiano mu wódkę nawet w godzinach pracy. Nieraz z całym towarzystwem siedzieli w gospodzie do rana i pili, po czym Pietruszka rano, ledwie żywy, szedł do pracy, siadał za biurkiem i leczył kaca. Wtedy się rozpił na całego. Nieraz ojciec zamykał przed nim drzwi na noc, nie wpuszczał pijaka do izby (matka nie mogła mu otworzyć, bo już prawie nie wstawała z łóżka), więc spał na ławce, na podwórku.
Pewnej nocy, gdy Pietruszka wrócił pijany, zdziwił się, że drzwi były otwarte. W izbie na ławie siedział Michał. Wyglądał dziwnie, był jakby nieobecny, nic nie mówił, był zupełnie innym człowiekiem. Matka powiedziała zdziwionemu Szymkowi, że żona jego brata - której nigdy wcześniej nie widzieli - przywiozła go do nich bez niczego i zostawiła. Mimo ciągłych pytań nie mogli dowiedzieć się od Michała, co mu się stało, dlaczego był w takim stanie. Nic nie mówił, już nigdy nie powiedział ani jednego słowa, żył w swoim świecie. W wyniku stanu Michała Pietruszkowa bardziej podupadła na zdrowiu, serce jej pękało.
Po jej śmierci ojciec nie mógł sobie znaleźć miejsca, w głowie zaczęło mu się mieszać. Razem z Michałem potrafił przesiedzieć bez ruchu całe dnie w izbie, w milczeniu. Każdy z nich był nieobecny, w swoim świecie. Gdy Szymon wracał z pracy, nie wiedział co robić. Gotował, sprzątał, mył Michała, oporządzał inwentarz. Sąsiadki po śmierci matki trochę mu pomagały, ale krótko. Bohater nie miał na nic czasu, myślał nawet, aby zwolnić się z pracy, tylko pensji mu było szkoda stracić. Los sam zdecydował za niego.
Przed Wielkanocą w urzędzie gminy była kontrola z powiatu. Szymon jak co roku poszedł w czasie godzin pracy do kościoła ze święconką. Po powrocie rozłożył jajka na biurku i zaczął ucztować. Na nieszczęście w tym czasie przewodniczący Maślanka przyprowadził do jego pokoju kontrolera. Gdy usłyszał, że Szymek je święcone jajka, gość wpadł we wściekłość. Po tygodniu Maślanka zwolnił go z pracy, za powód podając pijaństwo, choć Szymek nie pił już tyle, co kiedyś. Wiedział, że powodem zwolnienia były święcone jajka.
Budowa grobu rodziny Pietruszków trwała kilka lat. Jednym z powodów był brak materiałów budowlanych. Gdy Chmiel chciał ruszyć z robotą, nie było na przykład cementu. Choć mówił Szymonowi, że może go kupić od złodzieja, on jednak nie chciał. Wolał iść do gminy i załatwić przydział na cement, co okazało się sprawą niezwykle skomplikowaną.
Od przewodniczącego Maślanki usłyszał, że może dostać cement, ale tylko na budowę domu, obory, na wycementowanie podwórka (bo był kaleką). Na grób nie było przydziału, nie było takich przepisów, a Maślanka nie zamierzał ryzykować utratą stanowiska, gdyż do emerytury brakowało mu tylko cztery lata, a i tak chcieli go wygryźć z pracy (nie miał żadnej szkoły).
Na osłodę poczęstował Szymka kawą i koniakiem, gdyż nie widzieli się kilka lat. W końcu wypisał mu zlecenie na zakup dziewięciu metrów cementu, kazał je wziąć z przydziału na budowę mleczarni, czyli ponownie udowodnił, że ma głowę do „interesów”.
Małgorzata już nie pracowała w gminie. Przeniosła się do miasta, podobno wyszła za mąż. Narrator wspominał, jak pewnego dnia przyszła wystrojona do domu Pietruszków. Usłyszawszy od matki Szymka, że śpi on pijany, prosiła, aby go od niej pozdrowić. Pietruszka nie przejął się tym za bardzo, ponieważ po pamiętnej strażackiej zabawie w lesie dał sobie z nią spokój.
Mimo iż unikał jej jak tylko się dało, ona zaczęła przychodzić podczas pracy do jego pokoju, prosiła, aby jej pomógł wypisać zaległe kwity, nieraz to trwało do późnej nocy. Z czasem chciała, aby ją odprowadzał do domu, a skoro mieszkała cztery kilometry od jego wsi, więc chodził z nią pokonując dziennie osiem kilometrów. Wspominał na starość, że wychodził się wtedy za wszystkie czasy.
Później Małgorzata zaczęła go zapraszać do domu. Mieszkała z rodzicami i była jedynaczką (jej brat umarł na suchoty). Szymon spodobał się jej ojcu i matce. Byli zadowoleni z przyszłego zięcia, długo u nich przesiadywał. Lubił obserwować, jak Małgorzata krzątała się po domu. Była dobrą kucharką, ciągle sprzątała, co zapowiadało z niej zaradną gospodynię. Z drugiej jednak strony było w niej coś, co nie dawało Szymkowi spokoju. Gdy czasami zgadzała się, żeby ją pocałował i on się nachylał, rozmyślała się. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie trwało przez rok. Była jedyną dziewczyną, z którą chodził tak długo i której jeszcze nie „zdobył”.
Pewnego razu, gdy rodzice Małgorzaty pojechali na wesele, oni zostali w domu sami i kochali się pierwszy raz. Po tym wydarzeniu kobieta zaczęła się zachowywać jeszcze dziwaczniej. W pracy unikała Szymka, choć wcześniej nie dawała mu spokoju... Myślał, że może jest zawstydzona tym co zaszło między nimi. Gdy wyjechała na urlop do kuzynki, do miasta, wtedy postanowił, że na Boże Narodzenie oświadczy się jej. Nie chciał już zwlekać z tą życiową decyzją: ona była młoda, on był już starym kawalerem.
Gdy wróciła z urlopu wyznała, że była z nim w ciąży, którą usunęła. Obiecała, że będą mieli dzieci, tylko później. Wtedy Szymon wpadł we wściekłość, powtarzał, że zabiła jego dziecko, nawet posunął się do pobicia jej i zostawienia na drodze mimo iż błagała, aby jej wybaczył. Nie potrafił tego zrobić. Dla niego Małgorzata przestała istnieć.
Po tej kłótni Szymek upił się. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, więc poszedł do sklepu, w którym pracowała Kaśka – dziewczyna mająca na swoim koncie wiele romansów, nawet z przypadkowymi mężczyznami, otoczona złą sławą, częsty obiekt wyzwisk wiejskich kobiet. Bohaterka szczególną słabość miała do Szymka. Gdy po roku zjawił się u niej w sklepie (przez 12 miesięcy był zajęty Małgośką), przyjęła go z otwartymi ramionami, pocieszała go. Została jego kochanką. Powtarzała, że spośród wszystkich mężczyzn on był jej najlepszym partnerem (miała w czym porównywać), że zrobiłaby dla niego wszystko, poszłaby w ogień, gdyby zechciał ją za żonę.
VIII.CHLEB
Na wiosnę trzeba było pługiem orać ziemię. Ojciec Szymka zawsze w pierwszą skibę wkładał najpierw kromkę chleba, którą przechowywano aż z Wigilii, odkrojoną z pierwszego bochenka chleba.
Pietruszka chleb trzymał w stodole, na bontach, wysoko, aby miał przewiew i nie pleśniał. Od bochenka zawsze zaczynali postnik. Matka robiła na nim znak krzyża, kroiła wielką kromkę do ziemi, a potem każdemu według starszeństwa: dziadkom, ojcu, synom, na końcu sobie. Ojciec zawijał pierwszą kromkę w białą szmatkę, wsadzał pod krokiew na strychu i leżała tam aż do wiosny, gdy odwijał ją, kładł na skibie ziemi. Potem na czepiegach kładł ręce synów (każdego według starszeństwa), potem swoje, w końcu zaczynał orać pole.
Czasami gdy przynosił ostatni bochenek ze stodoły, a wiosna była jeszcze daleko, nie mogli go nawet dotknąć. Bywało, że tygodniami nie jedli chleba - dopiero na Wielkanoc, bo matka zawsze przechowała trochę mąki, aby upiec Wielkanocny chleb.
Szymon zapamiętał z dzieciństwa szczególnie jeden rok, gdy nie padało całą wiosnę, a od lata do jesieni lał deszcz. Wtedy ludzie bali się, żeby rzeka nie wylała z koryta. W deszczu, w błocie zbierali z pól, co się dało i składowali na zimę. Tamtego roku ojciec narratora zebrał tylko trzy fury kartofli, odłożył trochę żyta na następny siew, z reszty po przemiale mieli tylko pół worka mąki, więc chleba napieczono tylko na miesiąc. Wtedy całą zimę jedli kartofle. Rano był żur z kartoflami, na obiad kartoflanka, na kolację kartofle pieczone w popielniku z solą. Ojciec musiał sprzedać jałówkę, aby móc zapłacić podatki w gminie. Była bieda, a żyli jeszcze dziadkowie. Seniorzy spali w komorze po drugiej stronie sieni. Ojciec złościł się na dziadka z byle przyczyny: o to, że deszcz padał, że topola się przewróciła i uszkodziła stodołę, a najwięcej o papiery, które kiedyś zakopał i nie pamiętał gdzie. Ale, jak wspominał Szymek, dziadek był dobrym człowiekiem, nigdy na nic się nie skarżył.
W tamtą zimę Pietruszka ukradł kromkę chleba ze strychu, która była przeznaczona do odsiewu, do pierwszej skiby ziemi. Zjadł ją i zasnął szczęśliwy. Gdy ojciec odkrył, co zrobił, z krzykiem zawlókł go pod stodołę, na szyi powiesił łańcuch krzycząc, że go udusi. Wpadł w szał i chyba spełniłby swą groźbę, gdyby nie słowa matki: Nie ma takiej winy żeby jej swojemu dziecku nie przebaczyć (…) A to twoje dziecko, złe czy dobre ale twoje. Wówczas ojciec oprzytomniał, puścił syna, potem klęknął na ziemi i powstrzymywał łzy.
Za ten zły uczynek Szymek poszedł z matką na pielgrzymkę w ramach pokuty. Dużo ludzi ze wsi i okolic im towarzyszyło. Ksiądz, organista, kościelny Franciszek nieśli obraz Matki Boskiej. Szli od świtu do wieczora, z dwoma przerwami na posiłek i odpoczynek. Spali po wsiach i lasach. Podróżowali w kurzu, ale ze śpiewem kościelnych pieśni na ustach. Szymkowi szczególnie w pamięci utkwiło wspomnienie żwirowej drogi pod Kawęczynem, po obu stronach której rosły akacje.
Po kilku latach przypomniał sobie tę żwirówkę. Był wtedy partyzantem. Szedł po niej ze swym oddziałem do wsi Maruszew, dwie mile od Kawęczyna. Niedaleko wsi był dwór dziedzica. Mieścina otoczona była z czterech stron gęstymi lasami. Prowadziła do niej tylko jedna polna droga, po której często chodzili żołnierze, by oprać się w płynącej niedaleko rzece. We wsi panował spokój, mogli pomieszkiwać po chałupach, zawsze jednak rozstawiali czujki, mimo iż dotychczas nigdy się w niej nie pokazali Niemcy.
Aż do pewnego dnia… Jako że do wsi nikt nie przychodził, nikt z niej także nie wychodził, więc ktoś z oddziału musiał ich wydać Niemcom. Pewnego ranka zostali otoczeni, rozpętała się strzelanina, jedna trzecia oddziału partyzantów zginęła. Szymon był ranny, ale zdążył dać rozkaz do odwrotu i żywi uciekli w las. Jak się później okazało, Pietruszka dostał dwie kule w bok, trzecią w brzuch – na szczęście obie nie były głębokie.
Koledzy ukryli go na plebani w Płochcicach. Po paru miesiącach, gdy wyzdrowiał, ruszył pieszo do domu, do którego miał sześćdziesiąt kilometrów. Czasami ktoś go podwiózł. Musiał zobaczyć się z matką, powiedzieć, że nie zginął. Gdy w końcu dotarł do domu, na jego widok kobieta popłakała się ze szczęścia. Powiedziała, że był u nich Michał, że szukał Szymona, ponieważ chciał z nim koniecznie porozmawiać.
Wtedy w Maruszewie Niemcy wyłapali i powiesili na akacjach, które rosły wzdłuż drogi żwirowej rannych partyzantów i wszystkich chłopów ze wsi. Powrozy wzięli od dziedzicowych krów. Ludzie trzy dni tak wisieli. Sołtys miał zakaz ich zdejmowania. Ręce mieli powiązane drutem kolczastym, a stopy bose.
Ich los podzielił także dziedzic. Niemcy zajechali do dworu dwudziestoma autami. Chcieli przejechać przez piękną i zabytkową bramę (miała dwa wysokie słupy złączone u góry sklepieniem, odrzwia kute z żelaza, na nich wykute lilie i winorośl), stojącą od strony drogi akacjowej, lecz nie mogli jej staranować. Mimo wysiłków nawet nie drgnęła. Gdy przybiegł służący, okazało się, że nie może przekręcić klucza w zardzewiałym zamku. Został zastrzelony. W końcu dziedzicowi udało się otworzyć bramę, na której kilka chwil później zawisnął. Kiedy w końcu ludzie zdjęli jego ciało z bramy, ktoś ją ponownie zamknął, a klucz zaginął.
Po wojnie dziedzicowe pola zostały podzielone w ramach reformy między ludzi, pałac oraz ogrodzenie rozebrano, drzewa z parku wycięto na opał. Po pięknym dworze nic nie zostało, tylko ta zamknięta brama, która stała przez długie lata w szczerym polu. Kiedyś nawet próbowano ją usunąć, albo chociaż otworzyć, lecz nie udało się to - nawet nie drgnęła, tak mocno trzymała się ziemi. Do dzisiaj turyści robią sobie przy niej zdjęcia, a jej historię przekazują dalej.
IX.BRAMA
Szymon, leżąc jeszcze w szpitalu postanowił, że wybuduje grób. Myślał też o postawieniu bramy do niego, takiej samej, która stała w polach po dworze dziedzica, tylko mniejszej. Ale zrezygnował z tego pomysłu dochodząc do wniosku, że ludzie we wsi śmieliby się z niego, że do podwórka nie ma bramy, a na cmentarzu sobie stawia.
Gdy narrator wrócił do domu, uzgodnił z Chmielem warunki budowy grobu. Potem poszedł do księdza w sprawie wykupu placu na cmentarzu. Zdążył to załatwić jeszcze ze starym proboszczem, który był w ich parafii od pięćdziesięciu lat i znał dobrze wszystkich swoich parafian, a jego od urodzenia (nieraz prosił jego rodziców, aby kazali mu się ustatkować, poprawić, przestać pić i zmienić swoje życie). Proboszcz przyjął go bardzo dobrze, poczęstował kieliszkiem wina, doradził, które miejsce ma wykupić na cmentarzu, długo rozmawiali. Niedługo po tej wizycie ksiądz umarł i przyszedł nowy, młody.
Po powrocie ze szpitala, gdy okazało się, że w domu nie było Michała, pomimo zmęczenia i braku siły Szymek poszedł szukać brata. Podpierał się laskami. Chodził od sąsiada do sąsiada, szukał, pytał. Dowiedział się, że ostatnio nikt nie widział najstarszego Pietruszki. Okazało się, że w czasie nieobecności Szymka sąsiedzi brali jego brata do pomocy w polu. Za ciężką pracę otrzymywał… talerz zupy! Ludzie go wykorzystywali, a wręcz prześladowali. Był pośmiewiskiem całej wioski. Przewodniczący na przykład wydał nakaz, aby go ostrzyc i ogolić, bo wstyd gminie przynosił chodząc brudnym.
Szymon obszedł całą wieś bez rezultatu. Dopiero przypadkiem dowiedział się, że Michał pracuje u Skobla, u którego Pietrucha go nawet szukał, ponieważ Skobel był człowiekiem chciwym, nigdy nikomu szczypty soli nie pożyczył, nikomu nie pomógł, nikt do niego nie chodził w odwiedziny czy tym bardziej do pracy. Skobel widząc Szymka od razu zaczął krzyczeć, żeby mu podziękował za to, że wziął Michała do roboty za talerz zupy, bo inaczej ten zdechłby z głodu.
Szymon wszedł do chlewa i zobaczył swego najstarszego brata - kiedyś przed chorobą takiego mądrego człowieka – stojącego boso po kostki w gnoju z widłami w ręku i robiącego za parobka. Wyglądał jak kościotrup, broda zwisała mu do piersi, maił długie włosy, był oblepiony i zarośnięty brudem. Szymon nawrzeszczał na Skobla, że chorego człowieka do gnoju zapędził. Gdy zawołał brata po imieniu, on spojrzał w jego kierunku błędnym, nieobecnym wzrokiem.
W drodze powrotnej do domu Michał szedł pokornie przed nim - może myślał, ze znowu go ktoś do roboty prowadzi. W domu Szymon w złości zbił go powrozem po plecach, lecz Michał nawet nie zareagował, nie bronił się, żył w swoim świecie. Później Pietruszka nagrzał wody i umył brata w bali. Po wytarciu okrył płachtą, bo nic innego nie znalazł w okradzionym domu. Na koniec ostrzygł go oraz ogolił. Dopiero teraz zobaczył, jak przez te dwa lata brat się postarzał. Mimo iż nie wiedział, czy go rozumie, cały czas mówił do niego, opowiadał o ich dzieciństwie. Po doprowadzeniu wyglądu Michała do jako takiego stanu Szymek przygotował kolację z produktów ofiarowanych ze szpitala przez salową Jadwigę. Nie wyznał kobiecie, że ma chorego brata. Powiedział, że ma troje rodzeństwa, z których dwójkę poznała. Stasiek i Antek odwiedzili go raz w szpitalu, tydzień po wypadku. Nie miał pojęcia, skąd się o tym dowiedzieli. Przyszli w garniturach, robili mu wymówki, że przez swoją głupotę spowodował wypadek, kłócili się jak zawsze. O Michała nawet nie spytali, dla nich od chwili gdy zachorował, przestał istnieć.
W czasie kolacji Szymek zaobserwował, że Michał gryzł chleb jak zawsze, po kawałeczku, a garnuszek trzymał dwoma palcami. Doszedł do wniosku, że pomimo choroby pewne nawyki w nim zostały i w jakimś stopniu był taki, jak kiedyś.
To spostrzeżenie spowodowało, że narrator zaczął wspominać zdrowego Michała, który zawsze był inny od braci: nie skakał po drzewach, nie pływał w rzece, nie strzelał z procy, nie ganiał z chłopakami. Najlepiej się uczył i ciągle czytał. Rodzice chcieli, aby został księdzem, ale nie mieli pieniędzy na jego naukę. Gdy kiedyś przyjechał do nich kuzyn matki, uprosiła go i zabrał Michała do siebie na trzyletnią naukę krawiectwa.
W tym czasie chłopak często przyjeżdżał do domu, matka zawsze uszykowała dla niego paczkę z żywnością. Z czasem nie chciał już opowiadać o sobie, zrobił się milczący. Któregoś razu oznajmił, że nie mieszka już u kuzyna, tylko pracuje w fabryce. Nie chciał już paczek, bardzo zdziwaczał. Po paru latach przyjechał limuzyną - musiał być kimś ważnym, ale nic nie chciał o sobie nic powiedzieć. W czasie wojny pokazał się w domu i chciał rozmawiać z Szymkiem, ale się nie spotkali, a po zakończeniu walk jego żona przywiozła go do rodziców i zostawiła. Nigdy już nie usłyszeli głosu Michała. Szymon po śmierci rodziców opiekował się nim jak dzieckiem: ubierał, mył, lecz nigdy się nie dowiedział, co takiego spotkało Michała, że zamieniło go w milczącego dziwaka.