Streszczenia i opracowania lektur szkolnych klp klp.pl

Charakterystyka Michała Wołodyjowskiego


Tytułowy bohater powieści Henryka Sienkiewicza stanowi przykład ucieleśnienia najwspanialszych cnót polskiego rycerstwa i patriotyzmu. Niewielki wzrostem, zwany nawet przez narratora „małym rycerzem” czy rzadziej „małym sokołem”, pułkownik chorągwi laudańskiej pojawia się we wszystkich częściach Trylogii, lecz zarówno w „Ogniem i mieczem” i „Potopie” nie był postacią pierwszoplanową. Zaznajamiając się z dwiema pierwszymi częściami cyklu czytelnik miał o nim niewiele informacji. Poza tym, że był mistrzem fechtunku (ośmieszył samego Kmicica!) i doskonałym żołnierzem reszta pozostawała niewypowiedziana. Właśnie to miała zmienić ostatnia część Trylogii.

W obronie jej dobrego imienia Wołodyjowski był gotów dać się pokroić. Z pozoru mogłoby się wydawać, że jego niezliczone zasługi wobec narodu pozostają niemalże anonimowe, nieodwzajemnione, lecz słowa wielkiego hetmana koronnego (przyszłego króla) Jana Sobieskiego zaświadczają, że jest inaczej:
„Harowałeś ty, żołnierzyku, przez całe życie, haruj jeszcze. A jeśli przyjdzie ci kiedy do głowy, żeć zapomniano, nie nagrodzono, spocząć nie dano, żeś wysłużył nie smarowane grzanki, ale suchy chleb, nie starostwa, a1e rany, nie spoczynek, ale mękę, to jeno zęby ściśnij i powiedz: „Tobie ojczyzno!” Innej pociechy ci nie dam, bo nie mam, jeno chociażem nie ksiądz, przecie ci mogę dać zapewnienie, że tak służąc, dalej zajedziesz na wytartej kulbace niźli inni w poszóstnych karetach i że będą takie bramy, które się przed tobą otworzą, a przed nimi zamkną”.
Wołodyjowski uosabia wszelkie cnoty rycerskie, pozostając przy tym człowiekiem skromnym, pokornym i bogobojnym.

Nie wszystkim jednak podobało się zwrócenie tak dużej uwagi na kogoś tak niepozornego. Zygmunt Szweynowski pisał nawet:
„Ze wszystkich bohaterów Trylogii Wołodyjowski, kresowy żołnierz, mimo swych niemal fantastycznych uzdolnień wojskowych jest najbardziej niepozorny, jest pełen uderzającej skromności – to niemal szary rycerz Rzeczypospolitej, niemal bohater bezimienny. (…) Wołodyjowski, choć Sienkiewicz stara się wzbogacić Michała nowymi cechami charakteru i choć ma chwile wybitne i atrakcyjne, na naczelnego bohatera posiada mało temperamentu, często też schodzi do roli drugorzędnej, a przede wszystkim jest zbyt statyczny”.
(Z. Szweynowski, Baśniowość Trylogii, [w:] Trylogia Henryka Sienkiewicza, s. 554 i 555).

Pomimo krytyki Wołodyjowski zdołał przebić się do świadomości czytelnika i zdobyć jego sympatię. Szczególny podziw odbiorcy budzą takie cechy charakteru Michała jak bezwzględna miłość do Ojczyzny i oddanie sprawie polskiej, niespotykana wręcz odwaga w boju, pogoda ducha, gotowość do poświęcenia dla dobra ogółu i przyjaciół, a przy tym wszystkim pokora oraz skromność. Był także człowiekiem o wielkiej wrażliwości, który po śmierci ukochanej Anny zamknął się w klasztorze, ponieważ nie potrafił żyć bez niej.

Współtowarzysze podziwiali go. Powszechnie nazywany był „pierwszym żołnierzem Rzeczypospolitej”. Wśród przeciwników natomiast budził lęk i trwogę. Na dźwięk jego nazwiska kolana uginały się pod największymi wojownikami szwedzkimi, tatarskimi, kozackimi czy tureckimi. Dał się poznać także jako karny żołnierz, znający swoje miejsce w szeregu. Pomimo wielkich zasług, jakie miał na polu bitwy, wciąż pozostawał wiernym podwładnym wielkiego hetmana Jana Sobieskiego. Bez mrugnięcia okiem wykonywał rozkazy zwierzchników, często nawet je uprzedzając. Przez moment nie wahał się, kiedy skierowano go do obrony twierdzy kamienieckiej.

Wołodyjowski był także człowiekiem słowa, dla którego przyjaźń była największym skarbem. Na wieść o ukartowanej chorobie Ketlinga, zrzucił zakonny habit i pognał na spotkanie z kompanem. Był nawet gotów zrezygnować z pięknej kobiety, w której się podkochiwał, wiedząc, że ta woli jego przyjaciela. A o jego słowności może świadczyć przysięga, w której zadeklarował się, że będzie bronił Kamieńca do samego końca, nawet jeśli będzie to oznaczało jego śmierć.

Długo szukał odpowiedniej dla siebie kobiety, aż wreszcie ożenił się z zadziorną Basią. Można powiedzieć, że ich związek dowodził tezy, że przeciwieństwa się przyciągają. Michał jednak zupełnie stracił głowę dla „hajduczka”, która dorównywała mu we władaniu szablą i gromieniu kozaków.

Jego śmierć jest najlepszym dowodem całkowitego poświęcenia się sprawie, oddania Ojczyźnie, odwagi oraz troski o los innych. Przypomnijmy, że przed wysadzeniem prochowni Michał zadbał o tym, aby zarówno Ketling, jak i pozostali polscy żołnierze, opuścili zamek, by nikomu nic się nie stało. Oddanie życia przez Wołodyjowskiego było aktem heroicznym i wzruszającym, na który nie odważyłby się chyba żaden inny bohater Trylogii.

Charakterystyka Azji Tuhaj–bejowicza


Azja Tuhaj–bejowicz – to „człek bardzo młody, bo ledwie dwadzieścia kilka lat wieku liczący”, który w prostej linii wywodził się od wielkiego wodza tatarskiego, a pod przybranym nazwiskiem Mellechowicz służył w armii polskiej. Można nazwać go głównym antagonistą powieści, chociaż na pewno nie był to człowiek zły do szpiku kości.

Chociaż udawał sprzymierzeńca Polski i chrześcijanina, w duchu pozostał wierny tatarskim tradycjom i obyczajom. Nosił w sercu chęć zemsty na Polakach i konsekwentnie zmierzał do jej realizacji. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie może nikomu wyjawić swojej prawdziwej tożsamości, dlatego ukrywał tatuaż na piersiach, który natychmiast zdradziłby jego pochodzenie. Wśród żołnierzy miał opinię bitnego i sprawdzonego wojownika, a przy tym samotnika i tajemniczego mruka.

Trudno na tym etapie dopatrywać się nim pozytywnych cech, lecz zmienia się to w momencie, kiedy bez opamiętania zakochał się w Basi. Stało się to niedługo po tym, jak Tatar trafił pod dowództwo Michała Wołodyjowskiego. Dopiero odrzucony przez Jeziorowską, a dodatkowo przez nią oszpecony, pokazuje swoje prawdziwe gniewne i dzikie oblicze. Przestaje już się ukrywać, oznajmiając wszem i wobec swoją prawdziwą tożsamość: „Ja mam sine ryby na piersiach, jam jest Azja, kość z kości Tuhaj-bejowej”. Dał wówczas popis swojej brutalności i bezwzględności, kiedy niszcząc z pomocą wojsk tatarskich Raszków bezwzględnie morduje i torturuje jego mieszkańców. Znalazł wśród nich także człowieka, który przed laty go upokorzył, za co srodze się zemścił. Nawet widok dawnej miłości, pięknej Ewy, nie jest w stanie pohamować jego furii.

Po otwartym opowiedzeniu się po stronie wojsk sułtańskich Azja trafił do niewoli, gdzie za swoje występki zapłacił straszliwą karę. Wachmistrz Zydor Luśnia nie tylko pozbawił go drugiego oka (pierwsze wybiła mu Basia), ale także nadział na pal i podpalił.

Charakterystyka Zagłoby


Jan Onufry Zagłoba herbu Wczele to postać, która pojawia się w każdej części Trylogii Henryka Sienkiewicza i w każdej z nich odgrywa podobną rolę – z jednej strony doświadczonego starca, a z drugiej pierwszorzędnego zgrywusa i komedianta. W „Panu Wołodyjowskim”, czyli ostatniej części cyklu, bohater był już wyraźnie podstarzały i nie tak błyskotliwy jak dawniej. Sienkiewicz niewiele miejsca poświęcił na opis jego wyglądu w ostatniej części Trylogii, dlatego warto w tym celu zajrzeć do „Ogniem i mieczem”, czyli pierwszej części dzieła, skąd dowiemy się, że Zagłoba to: „(…) gruby szlachcic, który miał bielmo na jednym oku, a na czole dziurę wielkości talara, przez którą świeciła naga kość”. Choć sam utrzymywał, że charakterystyczna blizna była pamiątką po starciu z rozbójnikami w drodze do Ziemi Świętej, to nie brakowało świadków, iż była ona pozostałością po pijackiej rozróbie w Radomiu.

Chociaż w „Panu Wołodyjowskim” Zagłoba jest już człowiekiem bardzo starym, to wciąż stara się zachowywać jak młodzian. Doskonale widać to, gdy przekomarza się z Kmicicem:
„Mój mospanie! Kiedym siedmdziesiąty siódmy rok począł, ckliwo mi jakoś było na sercu, że to dwie siekiery nad karkiem wisiały; ale gdy mi ośmdziesiąty minął, taki duch we mnie wstąpił, że jeszcze mi żeniaczka po głowie chodziła. I widzielibyśmy, kto by z nas pierwszy miał się z czym pochwalić!”
. Szlachcic nie lubił, kiedy traktowano go protekcjonalnie ze względu na podeszły wiek, ponieważ nie był zniedołężniały. Wciąż miał „oczy jeszcze czerwone”, co symbolizowało młodzieńczy wręcz temperament i porywczość. Chociaż czubek głowy zdobiły mu „resztki czupryny”, Zagłoba nie zwalniał tempa, starając się żyć pełnią życia.

Z „Ogniem i mieczem” dowiadujemy się także, iż bohater „(…) sam jeden gotów był cały regiment przepić i przegadać”. Bez wątpienia, mimo upływu ponad dwudziestu lat, bo tyle dzieli czas akcji pierwszej i ostatniej części Trylogii, Zagłoba nie zatracił tych „umiejętności”. Można nawet powiedzieć, że z wiekiem stał się jeszcze bardziej gadatliwy i skory do snucia opowieści o swoich rzekomych przygodach. Nie da się jednak nie zauważyć, że dzięki zasługom opisanym przez autora w dwóch pierwszych częściach Trylogii, bohater zyskał sobie powszechny szacunek i popularność. Jak możemy przeczytać w „Panu Wołodyjowskim”:
„Wszakże ustępowano panu Zagłobie miejsca ze względu na jego wiek, ale natomiast niezmierna jego sława nieraz właśnie narażała go na stratę czasu”.


Szlachcic cechował się niezwykle pozytywnym podejściem do otaczających go ludzi. Zdając sobie sprawę, że „znajomość z nim każdemu miłą będzie” pozostawał niezwykle życzliwy i cierpliwy wobec tych, którzy zaczepiali go na traktach i w karczmach, rozpoznając w nim prawdziwego bohatera. Nigdy nie ukrywał swojej tożsamości, aby uciec od oczu gapiów. Zawsze wchodząc do gospody łapał się pod boki i donośnym głosem oświadczał już w progu: „Zagłoba sum!” (Jam Zagłoba!). Wówczas zazwyczaj otaczał go wianuszek ludzi, „a młodsi przychodzili całować poły jego podróżnego żupana”. Za każdym razem, kiedy pojawiał się w karczmie oznaczało to co najmniej kilkudniową ucztę, podczas której nikomu nie przyszłoby nawet do głowy się nudzić. Zacny szlachcic był mile widziany także w domach wielkich panów: „Pan podlaski trzy dni go poił; panowie Pacowie, których w Kałuszynie napotkał, na rękach go nosili”. Spotkania te obfitowały w różnego rodzaju upominki, którymi gospodarze obdarowywali Zagłobę i jego służbę.

Bohater miał bardzo wysokie mniemanie o sobie. Nie dość, że uwielbiał przypisywać sobie cudze zasługi, to dzięki zdobytej sławie nabrał przekonania, iż jest z niego „(…) mąż tak popularny, na którego strach było się porywać”. Dał temu przekonaniu upust, kiedy tuż przed elekcją usłyszał pogróżki pod swoim adresem powiedział:
„Nie wiem, jeśliby to komu było bezpieczno, gdyby tu jeden włos miał mi spaść z głowy. Elekcja niedaleko, a gdy się sto tysięcy braterskich szabel zbierze, łatwo się jakoweś bigosowanie może uczynić...”.


Taka pewność siebie, czy też przekonanie o własnej wartości, brała się głównie z tego, że przez wiele lat obracał się Zagłoba wśród najwspanialszych osobistości Rzeczypospolitej. Osobiście znał nie tylko monarchów czy hetmanów, ale najzacniejszych żołnierzy polskiej armii, z którymi łączyły go niezwykle silne więzy przyjaźni. Szlachcic uwielbiał podkreślać, że to właśnie jemu najzacniejsi rycerze w dziejach Ojczyzny zawdzięczają swoje umiejętności: „W szabli (…) Wołodyjowski mnie doszedł. A i Kmicica poduczyłem też nieźle”. Niewielu podejrzewało go o umiejętności szermiercze, jednak na kartach „Ogniem i mieczem” udowodnił, że jest doskonałym fechmistrzem.

Z pierwszej części Trylogii dowiadujemy się, że szczególnie bliskie relacje łączyły go z Michałem Wołodyjowskim, który był dla Zagłoby niczym syn. Uśmiech czytelnika musi budzić historia tej dwójki, którzy swego czasu urządzali sobie doskonałe zabawy kosztem nieświadomych rywali. Kiedy zapowiadało się na pojedynek Zagłoba zwykł mawiać:
„Mój mospanie! już bym też nie miał sumienia, gdybym na śmierć oczywistą waćpana narażał, sam się z nim potykając; spróbuj się lepiej z tym oto moim synalkiem i uczniem, bo nie wiem, czy i jemu sprostasz”.
Wtedy zza jego pleców wysuwał się młodziutki Wołodyjowski
„ze swymi zadartymi wąsikami, zadartym nosem i miną gapia i czy go przyjmowano, czy nie, puszczał się w taniec, a że istotnie mistrz to był nad mistrzami, więc po kilku złożeniach kładł zwykle przeciwnika”.


Zagłoba szczerze kochał Wołodyjowskiego. Na wieść o nieszczęściu, jakie spotkało Michała powiedział: „Mnie on i od rodzonego bliższy, tym bardziej że rodzonego nigdy nie miałem”. Szybko wówczas podjął decyzję, że mimo podeszłego wieku musi wybrać się w podróż do swojego serdecznego przyjaciela:
„Teraz nie tylko trzeba do Michała jechać, ale przy nim zostać, nie tylko z nim płakać, ale perswadować; nie tylko mu Ukrzyżowanego jako przykład pokazywać, ale uciesznymi krotochwilami myśl i serce rozweselić. Ot, wiecie, kto powinien jechać?- ja! i pojadę! tak mi dopomóż Bóg! Znajdę go w Częstochowie, to go tu przywiozę; nie znajdę, to choćby na Multany za nim się powlokę i póty go szukać nie przestanę, póki o własnej mocy szczyptę tabaki sobie do nozdrzech podnieść zdołam”.
Zwracając się tymi słowami do Skrzetuskiego i Kmicica, czyli głównych bohaterów dwóch pierwszych części Trylogii, Zagłoba dał do zrozumienia, że właśnie Michała uważał za swojego najbliższego kompana, dla którego był gotów zrobić wszystko. Zanim jednak wypowiedział te słowa, przez długi czas tak mocno współczuł Michałowi, że od jego łez „aż staw wezbrał i stawidła trzeba było otwierać”.

Bohater wielokrotnie dawał dowody oddania i lojalności wobec przyjaciela. Nie tylko podnosił go na duchu, ale wziął na siebie wielką odpowiedzialność przywrócenia Michała „do świata”, gdy ten zamknął się w klasztorze, ale wytrwale dążył do tego, by na nowo wzbudzić w Wołodyjowskim chęć do życia. Konsekwentnie realizował swój plan wyswatania przyjaciela z Basią, co w jego zamyśle miało zaowocować wspaniałym potomstwem „jadowitych żołnierzy, (…) jakich jeszcze chyba na ziemi nie bywało…”.

Tak samo mocno, jak Michała, Zagłoba zdawał się kochać Basię, o której mawiał, że „to złoto, nie dziewka”. Dlatego też szczególnie mocno zależało mu na tym, by połączyć tę dwójkę. Wykazywał się przy tym „zawziętością właściwą starym ludziom”. Czasami nawet sam mówił sobie, że nie powinien aż tak dalece ingerować w cudze życie, ale zazwyczaj po takiej refleksji przystępował do swatania ze zdwojonym animuszem. Planowanie forteli i intryg, które miały na celu połączyć dwie ukochane przez niego osoby, zajmowało mu całe dnie.

Uwielbiany przez rzesze przyjaciół Zagłoba był dla nich zawsze pełen ciepła i uśmiechu. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała, gdy ktoś zaszedł mu za skórę. Z całych sił szlachcic nie znosił zdrajców Ojczyzny, do których zaliczał między innymi Bogusława Radziwiłła. Na samą myśl o tym człowieku bohater czerwienił się z gniewu, aż mu oczy na wierzch wychodziły. Nienawiść do Radziwiłła i jemu podobnych brała się z wielkiej miłości Zagłoby do Rzeczypospolitej. Szlachcic był gotów oddać życie za Ojczyznę, w której obronie wielokrotnie stawał na polach bitew. Z wiekiem jednak zamienił wojaczkę na politykę.

Jako reprezentant szlachty na dążył za wszelką cenę do tego, by polski tron nie został przejęty przez obcokrajowca, ani przez zdrajcę. Bardzo poważnie podchodził do swojej służby publicznej, co przejawiało się tym, że nigdy nie żartował na ten temat. Kiedy chodziło o losy państwa zawsze pozostawał surowy i powściągliwy. Można powiedzieć, że był doskonałym dyplomatą, ponieważ wiedział „jak do kogo przemówić”. Świetnie radził sobie w oficjalnych sytuacjach, kiedy naprzeciwko niego stawał jakiś wielki dostojnik. Widać to najlepiej w jego rozmowie z prałatem. W odpowiedzi na komplementy duchownego Zagłoba odpowiedział:
„Eksperiencja (…) szczególniej w wojennym rzemiośle, z samym wiekiem przyjść musiała i może dlatego jeszcze nieboszczyk pan Koniecpolski, ojciec chorążego, czasem o radę mnie pytał, potem zaś: i pan Mikołaj Potocki, i książę Jeremi Wiśniowiecki, i pan Sapieha, i pan Czarniecki, ale co do przezwiska Ulisses, temu się zawsze przez modestię oponowałem”.
Widzimy, że umiejętnie potrafił podkreślać swoje zasługi i dokonania, jednocześnie sprawiając wrażenie kogoś skromnego i pokornego.

To właśnie Zagłoba wpadł na pomysł, by namówić do ubiegania się o tron Michała Korybuta Wiśniowieckiego, syna zacnego księcia Jeremiego. Dowiódł tym samym, że leży mu na sercu los Ojczyzny dużo bardziej, niż pozostałym szlachcicom. Co więcej, to głównie dzięki dyplomatycznym zabiegom bohatera, kandydatura Wiśniowieckiego zyskała poparcie sporego grona posłów. Sienkiewicz bardzo trafnie określa umiejętności polityczne szlachcica: „(…) pan Zagłoba pływał w tym morzu jak ryba”.

Równie poważnie jak politykę, traktował szlachcic swoje obowiązki opiekuna młodych dziewcząt. Już w „Ogniem i mieczem” widzieliśmy go sprawującego pieczę nad piękną kniaziówną Kurcewiczową, co wspominał z rozrzewnieniem nawet kilkadziesiąt lat później. Natomiast w „Panu Wołodyjowskim” powierzono mu pod opiekę Basię i Krzysię, „aby swą powagą i wiekiem niewiasty od złych języków zasłonić”. Zagłoba szczególnie blisko emocjonalnie związał się z tą pierwszą bohaterką, którą nazywał „hajduczkiem”. Wielokrotnie widzimy go zatem w towarzystwie młodych i pięknych kobiet, wobec których zachowuje się niczym odpowiedzialny i troskliwy wuj.

Zagłoba doskonale znał się na ludziach. Umiejętność ta przydawała się mu nie tylko w polityce, ale i w codziennym życiu. Doskonale wiedział co i jak trzeba komuś powiedzieć, aby osiągnąć zamierzony cel. Udowodnił to, kiedy na prośbę Ketlinga wstawił się w jego imieniu u stolnikowej. Powiedział wówczas do Szkota:
„Już też się o to nie bój. Pani stolnikowa istna tabakierka grająca. Jak nakręcę, tak i zagra. Zaraz do niej idę. Trzeba ją nawet uprzedzić, aby na twój proceder z panną krzywo nie patrzyła, ile że wasz szkocki proceder inny, a nasz inny. Jużci nie będę zaraz deklarował w twoim imieniu, jeno tak sobie wspomnę, że ci dziewka w oko wpadła i że dobrze by było, żeby z tej mąki chleba rozczynić. Jak mi Bóg miły, że zaraz idę, a ty się nie strachaj, bo przecie wolno mi powiedzieć, co mi się spodoba”.
Jak się później okazało, również na tym polu Zagłoba okazał się być wyrafinowanym i skutecznym graczem, gdyż Ketling i Krzysia, w dużej mierze dzięki niemu, wkrótce stali się parą.

Jego przenikliwość i intuicja nie zawiodła go przy ocenie charakteru Azji: „(…) młody Tatar nie bardzo mu się podobał, chwilami bowiem, nie twarzą wprawdzie, ale ruchami i spojrzeniem, przypominał słynnego wodza Kozaków, Bohuna”. Z czasem historia pokazała, że Zagłoba nie mylił się co do niego.

Poza mądrością życiową, która brała się z olbrzymiego doświadczenia, szlachcic wielokrotnie popisywał się znajomością historii, obyczajów, religii, a także języków obcych. Zagłoba bardzo wprawnie władał łaciną, czego niejednokrotnie dowodził. Uwielbiał wplatać w swoje wypowiedzi pojedyncze słówka w tym języku. Zdarzało mu się także wypowiadać w łacienie całe zdania, jak to skierowane do uczonych teologów: „Apud Polonos (…) nunquam sine clamore et strepitu gaudia fiunt”, co oznacza: „U Polaków radość nie może się obyć bez krzyku i wrzawy”.

Jednak w świadomości czytelników Zagłoba nie funkcjonuje jako poważny mąż stanu, lecz bardziej jako zabawny i tchórzliwy sarmata, który zamiast wywijać szablą woli dobrze zjeść, a przede wszystkim wypić. Wciąż rozbijał gąsiory po winie, kiedy ukazywało się dno, bo „nie mógł znosić widoku próżnych naczyń”.

W „Panu Wołodyjowskim” zdarzają się staremu Zagłobie momenty, w których poopisuje się wspaniałym poczuciem humoru. Na wieść, że Michał wstąpił do zakonu kamedułów, szlachcic zawodził: „Nie chcę ja chwale bożej ujmować, ale co z niego za kameduła, kiedy jemu i włosy na brodzie nie rosną. Tyle, co u mnie na pięści Jak mi Bóg miły! On i mszy nie potrafi nigdy zaśpiewać, a jeśli i zaśpiewa, to szczury z klasztoru pouciekają, bo będą myślały, że koczur miauczy wesele odprawując”. Niemniej zabawnie wyglądała cała akcja przeprowadzona przez Zagłobę, której celem było wydobycie Wołodyjowskiego z zakonu. Wówczas szlachcic w karykaturalny wręcz sposób szlochał nad losem konającego Ketlinga. O jego wyśmienitych umiejętnościach aktorskich mógł także świadczyć fakt, iż po wypiciu gąsiora wina umiejętnie udawał pijanego, chociaż Michał wiedział przecież, że „nieraz trzykroć tyle wypijał bez widomego skutku”.

Niejednokrotnie Zagłoba popisuje się ciętym i pieprznym dowcipem, czego przykładem może być fragment:
„Takie to jak nowo narodzone dziecko, jeno że tym językiem lepiej obraca. Moja kochana, żebyśmy się chcieli, ja i Michał, ze wszystkimi żenić, które całować się przygodziło, tedy trzeba by nam zaraz Mahometową wiarę przyjąć i mnie być padyszachem, a jemu chanem krymskim, co, Michale, co?”.
Uczestniczył też Zagłoba w wielu przezabawnych sytuacjach. W pamięci czytelnika zapada zwłaszcza scena, w której sędziwy szlachcic okładał różańcem pana Nowowiejskiego, którego przyłapał na podglądaniu Zosi. Goniąc młodzieńca Zagłoba krzyczał wówczas: „A Turku jakiś, a Tatarzynie, a naści! a naści! exorciso te! A gdzie mores? To niewiasty będziesz podglądał? A naści, a naści!”.

Bohater dał się poznać nie tylko jako wyśmienity biesiadnik, ale także artysta. Podczas jednej z uczt ułożył zwrotkę piosenki: „Każda dziewka hubka, / Każdy chłop krzesiwo, / Będzie iskier kupka, / Jeno krzeszcie żywo! / U-ha!”.

„Pan Zagłoba miał naprawdę dobre serce (…)”
– te słowa najlepiej opisują omawianego bohatera. Bogobojny szlachcic, które ponad swoje życie ceni bliskość przyjaciół, wolność Ojczyzny i dobrą zabawę, na zawsze pozostanie w świadomości polskich czytelników. Powierzając Zagłobie taką rolę we wszystkich częściach Trylogii, Sienkiewicz całkowicie przemilczał dalsze jego losy. Stanisław Tarnowski nie zostawia nam jednak złudzeń w tej materii:
„Czuły słuchacz może sam sobie dośpiewać w swej duszy (…), że Zagłoba niedługo już pociągnie. Stary bardzo, w ostatniej powieści był on już i tak cokolwiek przygasły, miewał błyski humoru i fantazji, ale był na schyłku. Teraz zabije go smutek, smutek szczery, głęboki, trwały, pierwiastek tak przeciwny jego naturze, że go znieść nie zdoła, a wyrwać się z niego i przemóc go nie może. Zostanie przy Basi zapewne, będzie jej niejaką ulgą i osłodą, ale sam ciągły widok jej łez będzie dla niego śmiertelnym; może i do Skrzetuskich dojechać, jeszcze raz ich zobaczyć; ale długo żyć już nie zdoła”
(S. Tarnowski, „Pan Wołodyjowski”, [w:] „Trylogia Henryka Sienkiewicza…”, s. 232).

Charakterystyka Hessliga–Ketlinga


Hesslig–Ketling – w czasie akcji powieści przyjaciel Michała, mąż Krzysi.

Najczęściej chodził ubrany w rysi kołpak z piórkiem, makowy żupan i ciemnoczerwony kontusz z pozłacanym pasem. Był bardzo przystojny. Miał piękną opaloną twarz, smutne błękitne oczy otoczone ciemnymi brwiami, długie, jasne i kręcone włosy ucięte nad czołem, płowy wąs i spiczastą, przyciętą po cudzoziemsku brodę.

Z pochodzenia był Szkotem. Po wojnie otrzymał indygenat polski, więc już nie nosił rajtarskiego koletu. Gdy w Kurlandii spotkał człowieka o takim samym nazwisku, został przez niego adoptowany do herbu. Od niego też Ketling otrzymał majątek Szkudy, który potem oddał w dzierżawę, dzięki czemu wybudował sobie dworek na Mokotowcu z oficyną i stajniami. Z czasem zyskał uznanie otoczenia i został był posłem na konwokację.

Ramię ramię z Michałem walczył dzielnie w wojnach w Prusach, w bitwach przy oblężeniu zamków, podczas wojny szwedzkiej, na Ukrainie, w czasie służby u Lubomirskiego i pod marszałkiem koronnym Sobieskim. Można powiedzieć, że jedli z jednej miski, sypiali w jednej kulbace. Wszyscy nazywali ich Kastorem i Solluksem, a oni kochali się jak bracia.

Charakterystyka Krystyny Drohojowskiej


Krzysia miała czarne włosy i brwi, błękitne oczy, długie rzęsy, wiotką kibić, delikatne blade usta, łabędzią, smukłą szyję. W jej żyłach płynęła senatorska krew. Od śmierci ojca byłą pod opieką siostry Michała Wołodyjowskiego Makowieckiej. Potrafiła pięknie grać na lutni i wręcz czarować swoim niezwykłym śpiewem.

Charakter Krzysi był bez zarzutu. Swoją czujnością i przenikliwością zyskiwała sobie szacunek otoczenia. Gdy zakochała się w Michale i przyjęła jego oświadczyny myślała, że rozpocznie tym nowy etap w swoim życiu. Dziewczęca naiwność sugerująca jej, że na konwokację i elekcję zjadą dygnitarze i rycerstwo, że będą zabawy i królewicz z bajki prysła, gdy pałac okazał się dworkiem za miastem, bale wieczorami przy haftowania, a przystojny młodzieniec niskim żołnierzem.

Poznawszy Ketlinga i zakochawszy się w nim od pierwszego wejrzenia zrozumiała, że pośpieszyła się z przyjęciem oświadczyn Michała. Mimo ogromnej miłości do Ketlinga była jednak gotowa zrezygnować z ich wspólnego szczęścia w imię szacunku dla Michała.

Na szczęście Wołodyjowski okazał się wspaniałomyślny, zwolnił Krzysię z obietnicy i pobłogosławił jej małżeństwo ze swoim najlepszym przyjacielem.

Ketlingowie mieli synka, a w chwili śmierci męża Krzysia nosiła drugie dziecko.

Charakterystyka Basi Jeziorkowskiej


Basia Jeziorkowska – „Różowa jak pączek róży, jasnowłosa, o bystrych niespokojnych oczach i zawadiackiej minie” ukochana Michała przeszła do historii polskiej literatury jako czupurny i zadziorny „hajduczek”. Piękna kobieta charakteryzowała się nietypowymi jak na jej płeć zainteresowaniami. Odwagą i umiejętnościami szermierczymi dorównywała niejednemu żołnierzowi, a wielu nawet przewyższała.

Nie wszystkim krytykom taka postać przypadła do gustu, chociaż sam Sienkiewicz często podkreślał, że jest to jego ulubiona bohaterka z całej Trylogii. Stanisław Tarkowski prezentował jednak inne zdanie:
„Krzysia podobałaby się nam bardzo, Basia wcale. Nie lubimy panien-kozaków, hajdamaków, źle wychowanych, a przez jakąś dla nich zapewne zrozumiałą kokieterię przesadzających umyślnie złe wychowanie i udających jeszcze gorsze, choć to, które mają, jest już doprawdy dosyć złe. Basia, która wyprawia krzyki i hałasy do darowania chyba małemu dziecku, która się dąsa i grymasi, zadąsana i rozgrymaszona drapie się na dach po drabinie, a kiedy wołają, żeby zeszła odpowiada: »Nie zlazę!« (jak fornal!) – przez autora traktowana con amore, jest widocznie jego ulubioną kreacją (…)”
(S. Tarnowski, Pan Wołodyjowski, [w:] Trylogia…, s. 224).

Mimo wszystko Basia dała się poznać jako postać bardzo wyrazista i dynamiczna. Charakteryzowała ją szczerość, mówiła to, co myślała. Nie bała się niczego, poza tym, że może stracić ukochanego Michała. Poza nim nie widziała nikogo dla siebie. Nawet kiedy Azja oznajmił jej swoją szaleńczą miłość obezwładniła go i uciekła do męża. Czytelnik musi pozostawać pod ogromnym wrażeniem jej siły, stanowczości, ale i dziecinności, gorliwości i niedojrzałości, czyli cech, których nie posiadał Michał.

Bez wątpienia Basia stanowiła z Wołodyjowskim oryginalną, aczkolwiek bardzo szczęśliwą parę. Wiele osób nie potrafiło zrozumieć, dlaczego ta dwójka związała się ze sobą, ponieważ różniło ich niemal wszystko. Jednak ich związek był dowodem na to, że miłość to wielka siła, z którą nikt nie może polemizować ani starać się jej zrozumieć.

Antoni Chropowicki – podkomorzy smoleński, późniejszy wojewoda witebski, zacny, zgodny i dobry realista.

Snitko – herbu Miesiąc Zatajony, wierny żołnierz Michała Wołodyjowskiego oraz miłośnik humoru Zagłoby, dobroduszny, wesoły służbista, który całe życie przeżył w wojsku.

Motowidło
– dowódca semenów, chudy, flegmatyczny, wysoki Rusin, który dwadzieścia lat spędził na wojnach.

Zydor Luśnia – żołnierz Michała, wachmistrz dragoński o płowym wąsie, z pochodzenia Mazur; znany z okrutnych metod zabijania wroga, swoją zawziętość oraz pamiętliwość udowodnił, wbijając Azję na pal.

Marcin Bogusz - szlachcic z rubieży, wychowany w grozie kozackim i tatarskim, pertraktował z Azją, aby tatarscy rotmistrzowie wrócili do hetmana Kryczyńskiego lub przeszli do sułtana.

Piętka – czeladnik ze Żmudzi, wierny sługa i przyjaciel Michała.

Halim - dawny sługa Tuhaj–beja, w czasie akcji właściwej powieści murza u Dobrudżan i zaufany człowiek Azji.

Kryczyński – z pochodzenia Tatar, pułkownik jednej z lipkowskich chorągwi, który zdradził ojczyznę i przeszedł do ordy dobrudzkiej, gdzie zajmował się przeciąganiem Lipków na pogańską stronę.

Muszalski - żołnierz Michała i jego przyjaciel, sławny w oddziale dzięki talentowi łuczniczemu. W młodości żył na ojcowiźnie, na Ukrainie koło Taraszczy. Po matce odziedziczył dwie wioski koło Jasła. W jego żyłach płynęła „zacna” krew, wywodził się z rodu wodza Samnitów zwanego Musca (po polsku „mucha”), który po wyprawach na Rzymian służył na dworze syna Piastowego Ziemowita i otrzymał od niego szlachectwo.

Był niespokojnym duchem, odkąd pamiętał ciągnęło go na Dzikie Pola. Nasłuchawszy się opowieści swojego swarliwego sąsiada, prostego chłopa kozackiego spod Białocerkwi Dydiuka, wojującego w młodości na Siczy, sam chciał spróbować wojennego życia.

Między bohaterami ciągle dochodziło do kłótni i bójek. Pewnego wieczoru napadła na nich orda i Muszalski został wzięty w jasyr do niewoli u Sałma–beja, bardzo złego dla niewolników bogatego łotra. Choć chciał się wykupić, pisał pod Jasło do Ormianina mieszkającego nieopodal jego majątku, to jednak pieniądze nie dotarły. Po przewiezieniu go do Carogrodu, został sprzedany na galery. Przykuty do wioseł miał tak spędził resztę życia aż do śmierci z wycieńczenia w łańcuchach. Jakby tego było mało, został przykuty do…Dydiuka. Poznał go po głosie, ponieważ sąsiad był bardzo chudy, miał brodę do pasa.

Przykuci do galer, płynęli na statku wroga po Archipelagu. W dzień lał się z nieba żar a z czoła i pot, w nocy było przeraźliwe zimno. Tak biegł tydzień za tygodniem, a Muszalski i Dydiuk nie zamienili ani jednego słowa. W końcu pomału ich serca zaczęły kruszeć. Nocą modlili się o śmierć, a za dnia zaczęli sobie pomagać. Pewnego dnia Muszalski rzekł: „Dydiuk toć my z jednych stron, odpuśćmy sobie winy” i padli sobie w ramiona tak plącząc łańcuchy, że zostali skatowani do krwi przez dozorców.

Po bitwie z Wenecjanami i roztrzaskaniu łodzi kolubrynami dopłynęli do pustej wysepki, gdzie powybijali będących jeszcze przy życiu Tatarów i uciekli do Rzeczypospolitej. Tam ponownie zaciągnęli się do wojska: Dydiuk poszedł na Sicz do Sirki, potem do Krymu, gdzie poległ od strzały. Z kolei Muszalski ocalał i został naczelnym łucznikiem w oddziale Wołodyjowskiego.

Nienaszyniec – oddany żołnierz Michała. Kiedyś, po śmierci matki opiekował się młodszą o dwadzieścia lat siostrą Halszczką. Kochał ją nad życie i uważał za własne dziecko. Niestety pewnego razu, w czasie gdy był na wyprawie, jego siostrę porwała orda Jehu–aga, a majątek przepadł w inkursji.

Po powrocie do domu sprzedał, co pozostało i razem z Ormianami pojechał wykupić dwunastolatkę. Znalazł w Bachczysaraju przy haremie płaczącą i przerażoną. Choć miał sporo pieniędzy, powiedziano mu, że nie wystarczą na wykupienie małej: żądali trzy razy tyle i nie chcieli przyjąć jego w zamian jej. W finale została sprzedana sławnemu Tuhaj–bejowi na oczach brata. Jej losem było trwanie przy haremie i poślubienie wodza za trzy lata.

W drodze powrotnej Nienaszyniec szalał z bólu. Dowiedziawszy się, że w przymorskim szałasie przebywa jedna z trzech żon Tuhaj–beja z jego ukochanym trzyletnim synkiem i oczkiem w głowie Azją zaplanował porwanie malca. Chciał go wymienić na siostrę. Uważał, że to jedyne rozwiązanie.

Nienaszyniec zebrał na Ukrainie i Dzikich Polach watahę złożoną ze zbójów włóczących się po stepach i gotowych iść wszędzie dla łupu. Oni nie lękali się imienia Tuhaj-beja. Po długich przygotowaniach w końcu udało się porwać Azję i uciec z nim w Dzikie Pola, a potem do Kamieńca.

Plan odbicia siostry powiódłby się, gdyby nie współpraca z ludźmi, dla których wiara, cnota, sumienie były pustymi słowami. Napadli na niego w pobliżu Kamieńca, dusili sznurem i podźgali nożem, a na końcu zostawili półżywego na pustyni, zabierając małego Azję ze sobą w nadziei na duży okup.

Nienaszyniec przeżył ten dramat, ale nie zobaczył już nigdy Halszki. Na „jego” zbójów napadli inni zbóje, wycięli ich, zabrali dziecko, po którym potem na wiele lat słuch zaginął.

Ksiądz Kamiński – w młodości był żołnierzem, a w czasie akcji powieści księdzem na parafii w Uszycy. Zajmował się odbudową zrujnowanego kościoła, a wieczorami przesiadywał w Chreptiowie u Michała i Basi, z którymi dzielił się swoimi żołnierskimi opowieściami.

Kiedyś miał pod komendą stu ludzi z chorągwi Niewadowskiego. Razem z nimi palił i ścinał Tatarów oraz Kozaków. Pewnego razu otrzymał wiadomość, że „hultajstwo” oblega w fortalicji jego kolegę Rusieckiego. Niewiele myśląc udał się na ratunek ze swymi ludźmi – był jednak za późno. Zastali fortalicję zrównaną z ziemią…
Wzburzony Kamiński napadł na pijane chłopstwo. Część wyciął, a drugą połowę pochowaną w zbożu chciał powiesić. Nie mogąc znaleźć odpowiedniego budynku czy drzewa - wszędzie był tylko step - natrafili w innej wiosce na stojący na wzgórzu duży, dębowy, niedawno postawiony krzyż. Widząc powieszonego na nim Chrystusa postanowił, że nie będzie już nic na nim wieszał - pojedynczo prowadził winowajców pod krzyż i mechanicznie ścinał im głowy. Było ich czternastu - starców i młodych pacholąt proszących o litość. słyszeli jedynie jego twarde słowa: „Przez tego Chrystusa miłosiernego pomiłuj”.
W nocy ułożyli ciała wkoło krzyża, a sami pokładli się spać. To wtedy Kamiński doznał widzenia Męki Pańskiej. Chrystus spoglądał na niego i powtarzał, że zachował się tak samo jak hultajstwo, że wybijają się nawzajem zamiast głosić miłosierdzie i odkupić swoje grzechy. Rankiem Kamiński pogrzebał ciała pomordowanych, poszedł do spowiedzi i przez kolejne dwadzieścia lat głosi Słowo Boże.

Makowiecka - żona stolnika latyczowskiego, siostra Michała Wołodyjowskiego, opiekunka Baśki i Krzysi. Była niska i tłusta, mówiła z akcentem rusińskim.

Nowowiejski (senior) – ojciec Adama i Ewki. Za młodu był żołnierzem, służył na Ukrainie. To on dwadzieścia lat „chował” Azję, którego odnalazł na stepie, a potem wygnał za związek z jego córką. Był chciwy, despotyczny, co przejawiło się w postawie jego syna – Adam dawno temu uciekł z domu i nie utrzymywał z ojcem kontaktu.

Ewa Nowowiejska – córka Nowowiejskiego, siostra Adama (bronił ją przed despotycznym ojcem biorąc kary chłosty na siebie), młodzieńca miłość Azjo.

Gdy po kilkunastu latach ujrzała ponownie Azję (gdy jako dziecko i młodzieniec przebywał w domu jej ojca jako sługa, traktowała go jak wyrostka), spojrzała na niego inaczej – jak na pięknego mężczyznę, oficera, syna książęcego rodu. Wtedy zrozumiała, że kocha go odkąd byli dziećmi. Nie mogła sobie podarować, że kiedyś, gdy nakrył ich jej ojciec, ich drogi się rozeszły.

Jej historia kończy się tragicznie: zostaje niewolnicą Mellechowicza, sprzedaną w brzemiennym stanie okrutnemu Adurowiczowi.

Adam Nowowiejski – syn Nowowiejskiego, brak Ewki, narzeczony Zosi Boskiej, przyjaciel i podkomendny Michała. Jako piętnastolatek uciekł z domu przez despotycznym ojcem, karzących jego oraz Ewkę chłostą za wyimaginowane przewinienia.

W czasie akcji właściwej miał dwadzieścia dwa lata. Od siedmiu przebywał w wojsku, gdzie poznał wszystkie tatarskie fortele. Był wysoki, dobrze zbudowany, silny (łamał podkowy, zawiązywał na szyi żelazne pręty, pod jego ciężarem trzeszczały deski w podłodze) i przystojny. Miał czarne włosy, bystre oczy, zrośnięte, męskie brwi, opaloną twarz przeciętą długą blizną, białe zęby, długi kręcony wąs i wygoloną głowę na czarnym czubem pośrodku.

Po powrocie do Warszawy pierwszą osobą, którą szczerze polubił była Basia. To ona wspierała go, gdy po jedenastu latach spotkał się z ojcem i siostrą.

Potem zakochał się w Zosi Boskiej, po uprowadzeniu której przez Azję zmienił się nie do poznania. Młody był już tylko wiekiem, kiedyś wesoły teraz przypominał wrak człowieka. Stracił wszystko, co kochał. Schudł, twarz mu się zapadła, koledzy nieraz dwa razy musieli powtarzać, zanim zrozumiał o co im chodziło. Czasami nie poznawał znajomych.

Dowiedziawszy się o sprzedaniu Zosi i Ewki na targu niewolnic haremu wiedział, że to koniec. Od tej pory zależało mu już tylko na zabiciu Azji (dokonał tego przy pomocy Luśni) oraz na śmierci w walce (tak też się stało).

Zosia Boska – córka pani Boskiej, narzeczona Nowowiejskiego.

Była modrooką, szczupłą, młodziutką dziewczyną o gołębim sercu, rumianych policzkach. Pokochała Adama szczerą, bezgraniczną miłością. Niestety jej całe życie runęło, gdy została porwana przez Azję.

Od tej pory żyła w jego namiocie jako kochanka, którą poniżał, bił, traktował jak niewolnicę i służącą. Całymi dniami pracowała: poiła konie i wielbłądy, nosiła wodę i drwa, gotowała.

Jej ufność i dziewczęca naiwność ustąpiły miejsca codziennemu strachowi. Gdy pewnego dnia spotkała w obozie matkę darowaną Halimowi, padły sobie w objęcia i musieli je rozdzielać. Oczywiście została potem zbita przez Azję. Gdy innym razem ujrzała brzemienną Ewkę piorącą onuce Azji u brodu, ze strachu nie odezwała się do niej ani słowem. Strach wyparł wszystkie uczucia, nauczyła się rozpoznawać nastrój Mellechowicza z jego warg, kiedy zbliżał się ze szpetną twarzą do jej ust. Czasami ze strachu czołgała się do jego nóg, całowała jego buty, a on ją kopał i bił za to, że była narzeczoną młodego Nowowiejskiego (z którym przecież się wychował).

Po jakimś czasie została sprzedana przez Azję staremu bogatemu kupcowi stambułskiemu na jarmarku. Udało jej się tylko uprosić, by trafić do jednego mężczyzny razem z matką. Nowy właściciel pokochał ją, a po jakimś czasie podniósł do godności małżonki. Choć od tej pory jej los był choć trochę lżejszy, niż u Azji, to jednak resztę życia spędziła w haremie.

Antoniowa Boska – matka Zosi, podzieliła los męża pojmanego kiedyś w jasyr w bitwie pod Kamieńcem. Po odkupieniu jej od Halima, została sprzedana razem z córkę do haremu, w którym spędziła resztę życia.

Charakterystyka szlachty w „Panu Wołodyjowskim”


Obraz polskiej szlachty, jaki wyłania się z „Pana Wołodyjowskiego” nie jest jednoznaczny. W ostatniej części Trylogii Sienkiewicz spojrzał na tę grupę społeczną krytycznym okiem. Pisarz poza licznymi zasługami szlachty, wskazał też na jej wady i ograniczenia. Nawet uwielbianemu przez czytelników, ale również i samego autora, Zagłobie „oberwało się” w trzeciej części cyklu.

Z jednej strony Sienkiewicz ukazał szlachtę jako tę siłę polityczną, która powstrzymała magnaterię od „sprzedania” polskiego tronu którejś z zachodnich dynastii. To reprezentanci tej grupy jawnie sprzeciwiali się, by władcą Rzeczypospolitej został Francuz, Holender lub Habsburg. Myśl tę reprezentował Zagłoba. Warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki podstarzały bohater argumentował swoje przekonanie:
„Uważ, Michale, że Francuzi tak samo w pończochach chodzą jak Szwedzi, więc pewnie i tak samo przysiąg nie dotrzymują. Carolus Gustavus gotów ci był co godzina przysięgać. U nich to jak orzech zgryźć. Co tam pakta, jeśli kto poczciwości nie ma!”
. Widzimy zatem, iż przekonania Zagłoby opierają się na stereotypach i uprzedzeniach, a nie faktycznej wiedzy. To jest właśnie druga strona polskiej szlachty, jaką możemy odnaleźć w „Panu Wołodyjowskim”.

Sienkiewicz ukazał reprezentantów tego stanu jako ludzi, którzy za wszelką cenę dążą do tego, by zachowane były ich liczne przywileje i prawa. Właśnie tym podyktowany był wybór Michała Wiśniowieckiego, który był gwarantem zachowania status quo. Jedynie nieliczni szlachcice, jak Wołodyjowski, którego powinniśmy jednak zaliczać do stanu rycerskiego, głośno wyrażali prawdziwe zdanie na temat Korybuta:
„Żal się Boże na niego patrzeć, bo on do pachołka niż do księcia z tak zacnej krwie podobniejszy. Żeby to jeszcze inne czasy były! Ale dziś pierwsza rzecz wzgląd na dobro ojczyzny”
. Skoro Wiśniowiecki faktycznie nie nadawał się na króla, dlaczego szlachta, w tym głównie Zagłoba, tak usilnie dążyła do tego, by zasiadł na tronie? Sienkiewicz nie odpowiada na to pytanie, dlatego czytelnik może wnioskować, iż za wszelką cenę nie chciała ona dopuścić do przejęcia władzy w państwie przez obcokrajowca. Jednak historia uczy nas, że przed wszystkim chodziło szlachcie o to, by posadzić na tronie kogoś, kto w ramach wdzięczności hojnie się odpłaci.

W rozmowie z księdzem podkanclerzym Olszowskim Zagłoba zachwalał Michała Wiśniowieckiego:
„(…) z góry powiadam waszej dostojności, że kandydatura księcia Michała bardzo do serca mi przypada, bom jego ojca znał i miłował, i biłem się pod nim wraz z mymi przyjaciółmi, którzy także dusznie się uradują na myśl, że synowi będą mogli okazać tę miłość, jaką dla wielkiego ojca mieli. Przeto chwytam się tej kandydatury oburącz i dziś jeszcze pomówię z panem podkomorzym Krzyckim, familiantem wielkim i moim znajomkiem, który ma niepośledni mir u szlachty, bo trudno go nie kochać. Obaj tedy będziem czynić, co w mocy naszej, i Bóg da, że coś wskóramy”
. Czytelnik może jedynie zastanawiać się, czy przez Zagłobę przemawiała wówczas obłuda, czy naiwność.

Sienkiewicz wskazywał także na fakt, iż szlachta była grupą bardzo liczną i wpływową. Gdyby tylko wykazała ona chęć współpracy i dobrą wolę z pewnością Rzeczypospolita byłaby niepokonaną potęgą: „Poczęła wreszcie ściągać i szlachta tak rojnie, tak tłumno, że gdyby podobnie u zagrożonych granic Rzeczypospolitej stawała, nigdy by ich noga nieprzyjacielska nie mogła przekroczyć”. Zamiast tego jednak szlachta była na tyle ze sobą skłócona, że Polsce groziła wojna domowa. Sienkiewicz pisał wprost o szlachcie, jako warstwie „ciemnej”:
„Tłumy szlachty rosły z każdym dniem i znać już było, że gdy po sejmie sama elekcja się pocznie, przerosną choćby największą moc magnacką. Ale i te tłumy niezdolne były szczęśliwie nawą Rzeczypospolitej na ciche wody pokierować, bo głowy ich pogrążone były w mroku i ciemności, a serca przeważnie popsute”.
Przeważali wśród nich pieniacze i awanturnicy, którym zależało jedynie na zapewnieniu sobie jak największej ilości praw i przywilejów. O tym, co wolno było ówczesnej szlachcie mogą świadczyć słowa Nowowiejskiego, który dowiedziawszy się o zdradzie Azji wpadł w furię:
„Pan Mellechowicz! Jaki on pan! mój pachoł, który się pod cudze nazwisko podszył. Jutro tego p a n a psiarkiem moim uczynię, pojutrze baty temu p a n u każę dać, i w tym sam hetman mi nie przeszkodzi, bom szlachcic i swoje prawa znam!”
. Widzimy zatem, że szlachcic miał prawo do znęcania się nad swoim pachołem, a nawet bezkarnego zabicia go.

Część szlachty polskiej była skorumpowana do tego stopnia, że poszła na ugodę z sułtanem. Zdrajcy wybrali pieniądze ponad wolność i bezpieczeństwo Ojczyzny. Natomiast ci, którzy pozostali w kraju wciąż nie potrafili zrobić niczego w kierunku zapewnienia Rzeczypospolitej bezpieczeństwa, mimo oczywistego zagrożenia z zewnątrz:
„Zagłada unosiła się jak ptak drapieżny nad całą Rusią, a tymczasem w Rzeczypospolitej był nieład, szlachta burzyła się w obronie swego niedołężnego elekta i zebrana w zbrojne obozy, jeśli na jaką, to na domową chyba wojnę była gotowa. Wyczerpany niedawnymi wojnami i konfederacjami wojskowymi kraj zubożał; wichrzyła w nim zawiść, wzajemna nieufność jątrzyła serca. W wojnę z potęgą mahometańską nikt nie chciał wierzyć i posądzano wielkiego wodza, że umyślnie wieści o niej puszcza, by umysły od spraw domowych odwrócić; posądzano go okrutniej jeszcze, że sam Turków wezwać gotów, byle zwycięstwo swemu stronnictwu zapewnić; czyniono go zdrajcą po prostu i gdyby nie wojsko, nie wahano by się go przed sąd pociągnąć”.
Sienkiewicz bardzo jasno oskarża szlachtę o pogarszającą się kondycję państwa, o zamęt i dezorganizację w obliczu niechybnego ataku nieprzyjaciela.

W ostatnich scenach widzimy jednak promyk nadziei. W obronie Kamieńca udział brali także szlachcie. Co ważne, nie piastowali oni kierowniczych stanowisk, lecz pracowali fizycznie ramię w ramię ze zwykłymi obywatelami:
„Tymczasem pracowano łopatami i taczkami, a Lachowie, Rusini, Ormianie, Żydzi i Cygany szli ze sobą w zawody. Oficerowie rozmaitych regimentów mieli dozór nad robotą, wachmistrze i żołnierze pomagali mieszczaństwu, pracowała nawet szlachta przepomniawszy, że Bóg jej ręce tylko do szabli stworzył, wszelką zaś inną pracę zdał na ludzi "nikczemnego" stanu. Przykład dawał sam pan Wojciech Humiecki, chorąży podolski, którego widok aż łzy wyciskał, bo własnymi rękoma kamienie taczką woził”
. Widzimy więc, że Sienkiewicz uciekał tylko od krytyki szlachty, starając się podkreślić także jej zasługi podczas obrony Polski przed Tatarami. Można jednak odnieść wrażenie, że ogólna ocena tego stanu jest negatywna, ponieważ to jego reprezentanci doprowadzili do sytuacji, w której to państwo znalazło się na krawędzi. Autor przerzucił odpowiedzialność za bezpieczeństwo Rzeczypospolitej w ręce rycerstwa. Co prawda, wszyscy z reprezentujących ten stan charakteryzowali się także pochodzeniem szlacheckim, lecz pierwiastek żołnierski był w nich znacznie silniejszy.



Polecasz ten artykuł?TAK NIEUdostępnij






  Dowiedz się więcej
1  Streszczenie szczegółowe „Pana Wołodyjowskiego”
2  Motywy literackie w „Panu Wołodyjowskim”