Streszczenia i opracowania lektur szkolnych klp klp.pl

Motyw kobiety w „Panu Wołodyjowskim”


Nieprawdą jest, że „Pan Wołodyjowski” to utwór bohaterów mężczyznach i dla mężczyzn, ponieważ Henryk Sienkiewicz poświęcił w nim wiele miejsca motywowi kobiety.

Wśród takich bohaterek, jak Ewka Nowowiejska, Zosia Boska czy Makowiecka na pierwszy plan wysuwają się Krystyna Drohojowska oraz Barbara Jeziorkowska. Obie bardzo urodziwe, wysoko urodzone i doskonale wychowane są reprezentantkami całkowicie odmiennych typów kobiecych.

Krzysia jest potulna, skromna, wiecznie oddana marzeniom, pokorna. Jej jedynym pragnieniem jest poślubienie księcia z bajki, bycie doskonałą żoną i matką:

„Jadąc do Warszawy, w której nigdy przedtem nie była, wyobrażała sobie, że będzie wcale inaczej [...]. Ileż tam będzie zabaw, gwaru, popisów, a wśród tego wiru, wśród tłumów rycerstwa, zjawi się jakowyś „on” nieznany, jakowyś rycerz taki, jakich tylko w snach dziewczyny widują; ten dopiero afektem zapłonie, pod oknami z cytrą będzie stawał, kawalkady wyprawiał, długo musi kochać i wzdychać, długo wstęgę kochanej na zbroi nosić, nim po licznych cierpieniach i przezwyciężonych przeszkodach do nóg upadnie i miłość wzajemną uzyska”.


Z kolei Basia to typowy „hajduczek” - dziewczyna o chłopięcych cechach: waleczna, odważna, gotowa do działania. Krytyk twórczości Sienkiewicza Julian Krzyżanowski napisał o niej w jednym z licznych opracować dzieła:

„Ta największa z kobiecych kreacyj Sienkiewiczowskich przeosobliwa „chłopczyca” [...] łączy właściwości dziecka, umiejącego „pozbadnąć” otoczenie, z temperamentem swawolnego chochlika i energią człowieka czynu, który w każdej sytuacji radę dać sobie potrafi, dzięki temu, że znakomicie orientuje się w świecie, który ją otacza, a na który spogląda z wrodzonym humorem pozwalającym jej trzeźwo oceniać ludzi i ich sprawy”.


Motyw miłości w „Panu Wołodyjowskim”


Miłosna intryga jest jednym z wiodących motywów w powieści Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski”. Miłosne perypetie bohaterów rozgrywają się na wojenno-przygodowym tle, a „Miłość podlega znacznej idealizacji, obrazy zmysłowej erotyki są starannie ukryte” (J. Osmoła, „Pan Wołodyjowski Henryka Sienkiewicza”, Lublin 2004).

Miłość połączyła w pierwszej części powieści czwórkę głównych bohaterów: Michała, Basię, Krzysię i Ketlinga:
„O ile w Ogniem i mieczem czy Potopie młodzi kochali się w sobie od pierwszego wejrzenia, o tyle w Panu Wołodyjowskim Sienkiewicz podejmuje próbę analizy rozwoju uczuć, przedstawiając ich różne warianty”
(J. Osmoła, „Pan Wołodyjowski Henryka Sienkiewicza”, Lublin 2004). I tak Michał zakochuje się w Krzysi i nie reaguje na zaloty Basi, gdy tymczasem Krzysia – wcześniej dając słowo Wołodyjowskiemu – odwzajemnia szaleńcze i bezgraniczne uczucie Ketlinga… Po wielu perypetiach – jednych zabawnych, innych smutnych – bohaterowie w końcu odnajdują swoje szczęście: Michał w ramionach sprytnej, gwałtownej i dzielnej Basi, a Krzysia u boku przystojnego i dystyngowanego Ketlinga, dla którego miłość do kobiety jest celem życia. To on wypowiada utrzymane w stylistyce barokowej erotyki Andrzeja Morsztyna pamiętne zdania o miłości:

„Kochanie to niedola ciężka, bo przez nie człek wolny niewolnikiem się staje. Równie jak ptak, z łuku ustrzelon, spada pod nogi myśliwca, tak i człek miłością porażon, nie ma już mocy odlecieć od nóg kochanych...
Kochanie to kalectwo, bo człek, jak ślepy, świata za swoim kochaniem nie widzi...(...) Kochanie to choroba, gdyż w nim, jako w chorobie, twarz bieleje, oczy wpadają, ręce się trzęsą i palce chudną, a człowiek o śmierci rozmyśla albo jak w obłąkaniu ze zjeżoną głową chodzi, z miesiącem gada, rad mile imię na piasku pisze, a gdy mu je wiatr zwieje, tedy powiada „nieszczęście!”... i ślochać gotów...”.


Innym razem z jego ust padają słowa parafrazujące sonet Mikołaja Sępa Szarzyńskiego „O nietrwałej miłości rzeczy świata tego”:

„A jednak (...) jeśli miłować ciężko, to nie miłować ciężej jeszcze, bo kogóż bez kochania nasyci rozkosz, sława bogactwa, wonności lub klejnoty? Kto kochanej nie powie: „Wolę cię niźli królestwo (…) niźli zdrowie, niźli długi wiek?...” A ponieważ każdy chętnie oddałby życie za kochanie, tedy kochanie więcej jest warte od życia”.


Prócz tych dwóch przykładów powieściowych małżeństwa, Sienkiewicz opisał jeszcze kilka – choć już mniej szczęśliwych - miłosnych historii. Wystarczy wspomnieć losy Nowowiejskiego i Zosi Boskiej czy Ewki i młodego Azji, by nazwać autora Pana Wołodyjowskiego pisarzem gloryfikującym znaczenie miłości w życiu każdego człowieka.

Motyw obrony oblężonego miasta w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw obrony oblężonego miasta jest kluczowy w końcowych rozdziałach powieści historycznej Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski” i dotyczy obrony przez tureckim atakiem Kamieńca, do której główni bohaterowie dzieła przygotowywali się bardzo dokładnie.

Na murach nowego i starego zamku pracowali Ormianie, Żydzi, Cyganie, Rusini, którymi dowodzili wójtowie. Na ich czele stał wójt Lacki–Tomaszewicz. Oficerowie i wachmistrzowie pomagali mieszczaństwu i szlachcie, chorąży podolski Wojciech Humiecki własnymi rękami woził kamienie taczką. Kobiety cały czas donosiły żywność. Wszystkim zależało na obronie zamku, który miała wymiar symboliczny.

Przygotowania do obrony trwały nie tylko na zamku, lecz także w kwaterach mających nią dowodzić. Michał cały czas prowadził rozmowy z radą wojenną u księdza biskupa Lanckorońskiego. Uczestniczyli w nich między innymi generał podolski, podkomorzy podolski Lanckoroński, pisarz podolski Rzewuski, chorąży Humiecki, Ketling, Makowiecki, major Kwasibrodzki i kilku innych oficerów. To w czasie jednego z takich zebrań generał podolski oświadczył, że nie bierze dowodzenia bitwą na siebie, lecz powierza ją radzie. Gdy swój sprzeciw wyraził Michał – uważał, że sterować obroną powinna jedna osoba – został natychmiast poparty przez Ketlinga, Makowiecki, Kwasibrodzki, Humiecki, Rzewuski. Wszyscy oni zaprotestowali, gdy biskup Lancoroński, który nie lubił Ketlinga, oświadczył, że nie będą słuchać obcych przybyszów i zaczął chwalić poczynania generała podolskiego. Bohaterowie nie zamierali iść, jak proponował, na układy z wrogiem.

Gdy chcieli usłyszeć od generała podolskiego, co mają robić i której bramy najpierw bronić, on wymigiwał się od udzielenia odpowiedzi. Rada wojenna sama uradziła rozmieszczenie oddziałów. Mieli ponad tysiąc żołnierzy piechoty, podzieli ich więc na tych, którzy mieli iść na prawą stronę zamku (Myśliszewski), na lewą (Humiecki), na tych w najniebezpieczniejszym miejscu od strony Chocimia (Wołodyjowski). Niżej miała stać reszta. Ketling objął dowództwo nad zamkową artylerią, a Michał objął główną komendę i miała krążyć między stojącym na drodze do Kamieńca Żwańcem a Kamieńcem.

Mimo iż, przyjeżdżając na obrady, generał podolski nie wierzył w zwycięstwo, teraz jego wiara wróciła. Zaprosił wszystkich na wieczerzę, a Michałowi obiecał, że do przezwiska „mały rycerz” będzie dodane „Hektor kamieniecki” dla potomności.

Przed walką Wołodyjowski chciał złożyć śluby u księdza biskupa. Nazajutrz odbyło się wielkie nabożeństwo, w którym uczestniczyła szlachta, rycerze, cały lud kamieniecki. Michał leżał z Ketlingiem krzyżem pod ołtarzem, ich żony klęczały tuż za nimi i płakały - wiedziały, że taki ślub oznacza oddanie swojego życia w przypadku przegranej.
Gdy biskup obrócił się do ludzi z monstrancją, Michał wstał, klęknął na ołtarzu i rzekł „- Za osobliwe dobrodziejstwa i szczególniejszą protekcję, jakąm ja od Pana Boga Najwyższego i Syna Jego Jedynego otrzymał, do również szczególniejszej poczuwając się wdzięczności, ślubuję i przysięgam, iż jako On i Syn Jego mnie wspomogli, tako i ja do ostatniego tchu Krzyża świętego będę bronił. A mając komendę starego zamku sobie powierzoną pókim żyw i rękoma a kolanami ruchać mogąc, pogańskiego nieprzyjaciela w sprośności żyjącego do zamku nie puszczę, ni z murów nie ustąpię, ni szmaty białej nie zatknę, choćby mi też pod gruzami pogrześć się przyszło…Tak mi dopomóż Bóg i święty Krzyż – Amen!”
Za nim ślubował Ketling. W kościele odezwały się głosy - wszyscy przysięgali, że twierdza nie upadnie. Wyjęli szable i rapiery, zrobiło się jasno od stali, modlono się za Kamieniec, który była strażnicą chrześcijaństwa i kluczem Rzeczypospolitej.
Po wyjściu ze świątyni żegnano ich i błogosławiono, tłum wierzył, że teraz prędzej polegną, niż oddadzą twierdzę.

Gdy po kilku dniach, już po zdobyciu Żwańca, pod kamieniecki zamek przybył wezyr z licznym wojskiem spahisów, janczarów, pospolitego ruszenia z Azji i inżynierami, aby zlustrować mury zamku, rozpoczęły się harce. W końcu wezyr dał rozkaz janczarom i zaczęli strzelać do murów. Rozpoczęło się regularne oblężenie, które było niepomyślne dla obrońców, ponieważ woleliby szturm. Teraz wróg chciał ich zniechęcić, wszyscy wiedzieli, że oblężenie będzie nużące i długotrwałe, a oni przecież nie mają ludzi. Wróg chciał, aby utracili ducha walki i zaczęli zawiązywać układy.

Gdy nadciągnął chan z ordą, wróg żądał, aby obrońcy zamku się poddali. Oczywiście nie było takiej decyzji, więc pod Kamieniec zaczęły spływać nowe oddziały nieprzyjaciela: każdy basza prowadził ludy z Europy, Azji i Afryki, za nimi szły tabory, wozy, bydło. Ściągali od świtu do nocy, bezustannie. Rozstawili namioty na polach pod zamkiem. Zaczęła się ciągła wymiana ognia trwająca kilka dni.

Na obu kamienieckich zamkach znajdowały się działa dalekosiężne, dzięki którym polegli ci Turcy, którzy za blisko murów rozstawili namioty. Ketling z wójtem Lackim wciąż ładowali działo a dragoni z Michałem wyszli za mury i walczyli szablami.

Pewnego dnia pod zamek przybył poseł turecki - cesarz wzywał do poddania się. Usłyszał, że Michał z oficerami obronią twierdzę i kościoły. Nie wiedzieli jednak, że w tym czasie biskup Lanckoroński i generał podolski bez omawiania z radą wojenną wysłali pismo do wroga, w którym prosili o odroczenie bitwy na cztery tygodnie licząc, że wtedy przyjdą posiłki od króla. Gdy Michał dowiedział się o tym kroku za ich plecami, zdenerwował się ogromnie, nie mógł zrozumieć, dlaczego bez ich wiedzy czynili układy, choć wiedzieli, że posiłki i tak nie przyjdą. Rozpoczęła się kolejna wymiana ognia.

Rano pod zamek przybyli tureccy wysłannicy specjalizujący się w negocjacjach. Jeden z nich oznajmił, że skoro przysłali im prośbę o zawieszenie broni, nie uszanowali i zaczęli strzelać, to ten postępek będzie ukarany. Mieli teraz ostatnią szansę, żeby się poddać i oddać klucze od miasta. Makowiecki odparł, że to ksiądz biskup sam zadecydował o wysłaniu pisma, które jest nieaktualne.

Ponownie rozpoczęła się bitwa. Poległo w niej wielu mieszkańców. Wróg zalegał miasto, ciężkie działa wielkiej tureckiej artylerii strzelały w zamek. Kamieniec był w chmurze dymu i piasku. Na wymianie ognia upłynęły kolejne dni. Wróg zaczął podkładać pod mury zrujnowanego „nowego” zamku miny oraz kuć kilofami w skale. Wtedy Michał podjął decyzję, że będą musieli przenieść się do starego zamku, bo jest mocniejszy i wytrzyma takie działania. Postanowił także, że gdy obrona starego się zacznie - sami wysadzą nowy, nie oddadzą go wrogowi. Na pytanie żołnierzy, dokąd pójdą ze starego, nie znalazł optymistycznej odpowiedzi.

W czasie walki Michał chodził po murach, dodawał odwagi i otuchy. Gdy Ketling trafił w działo wroga, było trochę spokoju. Przerwał go tłum Turków, który ruszył pod zamek. Gdy pierwsi w nich weszli na fosę, na murach stanęli Michał z Ketlingiem. Rozpoczęła się nowa bitwa. Jeszcze raz udało się odeprzeć atak wroga. Zapanowała cisza, w której słychać było uderzające kilofy, Turcy nadal podkładali miny i kopali fosę wzdłuż zamku, a zmęczeni żołnierze zasnęli.

Obrońcy strzelali z murów, a najeźdźca zasypywał ich granatami, przed którymi chronili się za skórzanymi workami wypchanymi wełną. Po przeniesieniu się do starego zamku - w nowym w każdej chwili mogły wybuchnąć mury – Michał był pewien, że wytrzyma w nim z rok, zanim wróg go zniszczy. Zanim razem z żołnierzami opuścili nowy, wysadzili jego ruiny. Teraz gruzy dawały im osłonę. Michał, który rozkazał za bramą usypać wał powtarzał „- A co mi tam! Wyleci brama, to się zza wału będziem bronić, wyleci wał, to przedtem usypiem drugi – i tak dalej, póki łokieć gruntu będziem czuć pod nogami”.

Gdy pewnego dnia Turcy wysadzili miny rozmieszczone pod starym zamkiem, powstał wyłom. Na szczęście żołnierzom udało się odeprzeć atak i zamknąć wrogowi dostęp do Kamieńca.

Tymczasem od strony Chocimia szły nowe pułki Turków, którzy palili kościoły, cerkwie,
katedrę ormiańską, bogate składy towarów kupieckich pełne złota, srebra, dywanów. Ich właściciele zaczęli napierać, aby poddać miasto. Popierał ich biskup powtarzając, że to dobre rozwiązanie zapewniający im jakąś przyszłość.

Ważnym momentem w dziejach obrony Kamieńca był wyczyn jednego z żołnierzy Wołodyjowskiego. Pewnego wieczoru Muszalski przedostał się do okopów wroga i zagwoździł dwie najcięższe armaty. W międzyczasie podsłuchał janczarów, którzy szykowali się do buntu. Mówili, że tylko oni walczą, a Tatarzy rabują i włóczą się po mieście. Tą wiadomość Michał posłał do miasta, chciał pocieszyć przerażonych mieszkańców.

Niestety – 26. sierpnia Tatarzy wwiercili z lewej strony zamku najpotężniejszą minę, a pod zamkiem z oddziałami stanął sam wezyr. Na szańcach postawiono nowe działa, które zasypywały obrońców budowli gradem pocisków. Michał w chmurze dymu dwoił się i troił, walczył na murach, jego zapał udzielał się pozostałym i podtrzymywał wiarę w zwycięstwo.

Płynęły godziny walki, powietrze w zamku było gorące jak piec. Woda, którą polewano działa buchała w żołnierzy parą i dymem. Nagle działa tureckie zamilkły, w nowym zamku zapanowała cisza, janczarowie wycofali się. Żołnierze spojrzeli ku miastu i ujrzeli, że na bramie Ruskiej i Lackiej oraz na baszcie Batorego powiewały białe chorągwie. Wszyscy zbledli. Wtedy Michał otrzymał rozkaz od generała podolskiego, żeby do wieczora wyprowadził z zamku wojsko i zawiesił białą chorągiew, ponieważ on wysłał komisarzy do sułtana podpisać ugodę.

Michał oczywiście nie wykonał polecenia. Cierpliwie czekał na powrót komisarzy ciągle się łudząc, że może ugoda nie dojdzie do skutku. Gdy jednak po powrocie wysłanników ujrzał na ich plecach kaftany ze złotogłowiu - podarek od wezyra – nie musiał już słuchać ich tłumaczeń, Oznajmili, że miasto nie będzie rabowane, kto chce może odejść gdzie chce, kto chce może zostać i mieć zapewnioną pracę i wyżywienie, ale Kamieniec i Podole zostały oddane sułtanowi.

Michał poczekał z Ketlingiem, aż wojsko opuściło zamek. Pożegnali się i Wołodyjowski powiedział, że już czas. Ketling zszedł do lochów odpalić miny, które wcześniej obydwaj zamontowali na wypadek takiej sytuacji - przecież ślubowali, że będą bronić zamku do końca, albo zginą. Zamek wyleciał w powietrze, z kulą ognia zginął także Michał, „Hektor Kamieniecki, pierwszy żołnierz Rzeczypospolitej”.

Motyw pogrzebu w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw pogrzebu nie jest częstym w polskiej literaturze. Poza kilkoma boleśnie chłodnymi opisami ostatniej drogi u Marii Konopnickiej czy Marii Dąbrowskiej jest niewiele takich opisów, nie wspominając już o dokładnej relacji. Taką dostrzeżemy u Henryka Sienkiewicza w jednym z ostatnich rozdziałów jego dzieła „Pan Wołodyjowski”.

Szczegółowość i silna emocjonalność opisu pogrzebu tytułowego bohatera zapada w pamięć po lekturze kilkusetstronicowego utworu. Sienkiewicz doskonale oddał nastrój kościoła, w którym na wysokim, obstawionym świecami katafalku stały dwie trumny: ołowiana i drewniana. To w nich spoczywał na wieczny odpoczynek Wołodyjowski. Ich wieka były zamknięte. Mimo iż Baśka chciała, aby mąż spoczął w Chreptiowie, to jednak całe Podole było w rękach wroga i tymczasowo musiał zostać pochowany w Stanisławowie.

W kościele biły wszystkie dzwony, wypełniły go tłumy żołnierzy, szlachty, przyjaciół i podkomendnych Michała. Wszyscy stanęli wieńcem wokół katafalku. Muszalski, Motowidło, Snitko, Nienaszyniec, Nowowiejski, Hromyka i wielu innych oficerów ze stanicy Chreptiowskiej, z którymi nieboszczyk spędził tyle wspaniałych wieczorów w fortalicji na rozmowach rozmyślali, że tylko on nie ocalał, on - rycerz o gołębim sercu dla przyjaciół, a strasznym dla wroga. Wszyscy płakali.

W samym środku tego żołnierskiego koła krzyżem na podłodze leżała Baśka. Obok niej w takiej samej pozycji trwał zniedołężniały, wierny przyjaciel Zagłoba.

Wdowa przyszła piechotą aż z Kamieńca za trumną. Cały czas była jakby nieprzytomna, nieobecna szeptała bladymi ustami „Nic To”, ponieważ były to ostatnie słowa jej męża (przesłane przez Muszalskiego i powtarzane w Kamieńcu podczas ich pożegnania). Trzymała się ich niczym poręczy, zostało jej tylko cierpienie, żal, rozpacz i pustka, od której tylko śmierć ją wybawi. W jej głowie wraz z zakończeniem mszy wybuchła myśl „Już, już mi go zabiorą!”.

Na ambonę wszedł ksiądz Kamiński. Zebrani usłyszeli trzykrotne bicie bębna, po czym wygłosił kazanie i nastała cisza. W końcu zawołał „- Panie pułkowniku Wołodyjowski!”, a w kościele rozległ się przeraźliwy płacz Baśki. Po chwili padła omdlała.

Kamiński powtarzał dalej:
„– Dla Boga, panie Wołodyjowski! Larum grają! wojna! nieprzyjaciel w granicach! a ty się nie zrywasz! szabli nie chwytasz? na koń nie siadasz? Co się stało z tobą, żołnierzu? zaliś swej dawnej przypomniał cnoty, że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz?”.


Płakali wszyscy, a blady z rozpaczy ksiądz nadal wysławiał Michała, jego męstwo, miłość do ojczyzny, aż nagle w drzwiach kościelnych stanął sam hetman Sobieski. Podszedł ku katafalkowi, a za nim zastęp rycerstwa, klęknął i pomodlił się za duszę Wołodyjowskiego.

Motyw podróży w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw podróży jest jednym z wiodących w powieści historycznej Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski”. Widać go chociażby w podróży Zagłoby do Częstochowy w celu pocieszenia Michała po śmierci jego narzeczonej czy w podróży Azji, Baśki i Ewki do Raszkowa.

W pierwszym przypadku dzięki drodze Zagłoby w kierunku Warszawy Sienkiewicz wplótł informacje historyczne, między innymi o zrzeczeniu się króla Jana Kazimierza panowania (który według narratora był dobrym politykiem, lecz wycierpiał dużo od nieprzyjaciela oraz od narodu, który ofiarował mu niewdzięczność zamiast pomocy), o wyznaczeniu terminu konwokacji przez księdza prymasa Prażmowskiego na 5. listopada, o rozpoczęciu partyjnego współzawodnictwa.

Razem z Zagłobą czytelnik poszukuje noclegów (wszystkie były zajęte ze względu na zbliżającą się konwokację), dowiaduje się o szacunku, jakim obdarzany był tak zasłużony wojenny bohater, jak Zagłoba (młodsi całowali poły jego żupana, ściągali beczułki z winem i świętowali) czy o długości podróży z Łukowa do Częstochowy (ponad miesiąc!).

Podróż Zagłoby dostarcza nam także swoistego przekroju mieszkańców ówczesnej Rzeczypospolitej, informuje o atmosferze przedkonwokacyjnej (zjeżdżali na nią najbogatsi, były pozłacane karety, wozy z kredensami, służba cudzoziemska).

Z kolei wątek podróży do Raszkowa, w którym główne role grają Azja, Basia i Ewka, odsłania czarne oblicze Tuhaj-bejowego syna. Aby zwiększyć swoje szanse na uprowadzenie ukochanej, pozbył się wojsk z Mohilowa, Jampola i Raszkowa.

Podróż była bardzo ciężka. Odział Czeremisów jechał w przedzie torując drogę i uprzedzając wszystkich dowódców o przyjeździe komendantowej (aby szykowali nocleg). Za nimi szedł oddział Lipków, za którymi sunęły sanie z Baśką i Ewką i drugie z ich rzeczami. Na końcu kroczył oddział zamykający pochód.

Wszyscy szli przez zaspy, sosnowe bory, przez puszczę rozciągającą się wzdłuż Dniestrowego brzegu, przez przepaście, jary, śniegi.

Dzięki temu motywowi czytelnik „podziwia” egzotyczne pejzaże (jar, na dnie którego leżał Mohilów), „oddycha” suchym powietrzem, „słyszy” konie parskające i wyrzucające kłęby pary z pysków czy śpiewających Lipków.

Motyw bitwy w „Panu Wołodyjowskim”


Akcja powieści historycznej Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski” koncentruje się wokół motywy bitew. Tytułowy bohater w czasie akcji właściwej bierze udział w kilku potyczkach wojennych, wśród których na krótkie streszczenie zasługuje podjazd na czambuł tatarski – tzw. bitwę Basi.

Po obu stronach Dniestru grasowały luźne watahy tatarskich rozbójników, zbiegów, grasantów, kozactwa, Węgrzynów i zbiegłej polskiej czeladzi. Buszowali po wołoskiej i polskiej stronie, mieli kryjówki w lasach, jaskiniach, napadali na stada wołów, koni, na osady, wioski, miasteczka, na kupców-pośredników, jadących z okupem do Krymu. Całą gromadą dowodziło kilku wodzów, mniejsze grupy były często wycinane przez większe. Byli uzbrojeni „w handżary i jatagany tureckie, w liścienie, w szable tatarskie i w półszczęki końskie wpuszczone w młode dębczaki i umocnione powrózkiem. Owa ostatnia broń w silnym ręku straszliwie oddawała posługi, bo kruszyła każdą szablę”.

Wataha koczująca przy Sierocym Brodzie była liczna. Ośmieliła się podejść aż pod Chreptiowo wiedząc, że komendę w nim trzyma słynny Wołodyjowski. Grupą liczącą około czterystu żołnierzy dowodził okrutny grasant Azba–bej.

Gdy Michał otrzymał wiadomość o kolejnym ataku czambułu, natychmiast wydał rozkazy. Kazał podprowadzić pod ich obóz na przynętę stada wołów, a w nocy wypuścił chorągwie Azji, Motowidły, generała podolskiego i podstolego przemyskiego, które miały okrążyć watahę i spotkać się u Sierocego Brodu. Baśka, patrząc jak chorągwie ustawiały zasadzkę na nieprzyjaciela, była podekscytowana. To była jej pierwsza wojenna wyprawa.

Po trzech godzinach razem z mężem, Zagłobą, Muszalski i dwudziestoma dragonami z wachmistrzem Mazurów wyruszyła na bitwę, ubrana w „szarwarki perłowego koloru, aksamitne, bardzo obszerne, podobieństwo spódnicy czyniące, a wpuszczone w safianowe żółte buciki: toż kubraczek równie szarej barwy, białym krymskim barankiem podbity i na szwach ozdobnie bramowany: toż ładowniczkę srebrną roboty wybornej: lekką szabelkę turecką na jedwabnych rapciach i pistolety w olstrach. Głowę jej przybierał kołpaczek z wierzchem z weneckiego aksamitu, piórkiem czaplim ozdobion, a żbiczym futrem naokół obszyty” - wyglądała jak hetmańskie dziecko. Wymogła na Michale zgodę na udział walce po warunkiem, że będzie się trzymała blisko niego. Wcześniej poradzi, jak ma ścinać głowy wrogów.

Nastawał świt, od ziemi podnosiła się mgła wśród wyschłych burzanów, łodygi roślin pokrywał szron. Stanęli w ukryciu, a po jakimś czasie przybył goniec z wiadomością, że grasanci zabrali woły i są na Jurkowym Polu w kępach zarośli. Wojsko przeszło Sierocy Bród, Motowidło czeka na wzgórzu, Azja od strony Kałusika, a reszta w umówionych miejscach.

Akurat się rozwidniało, nad Dniestrem latały stada kruków. Najlepszy łucznik Muszalski ustrzelił dla Baśki jednego na szczęście. Po zatrzymaniu koni stanęli przy wysokiej ścianie wzgórza w chaszczach - dalej ciągnął się step, ogromna przestrzeń, równina przecięta strumieniem i pokryta kępami zarośli i, okrążywszy nieprzyjaciela, rozpoczęli bitwę.

Chorągiew podkomorska zaczęła wychodzić powolutku ze skrawka lasu, Motowidło ze swoimi semenami z drugiej strony, dwie następne z kolejnych. Szli zwartym łańcuchem, a gdy nieprzyjaciel w końcu ich ujrzał, był już okrążony. Nikt nie mógł się przedostać przez las szabel oraz łuków. Trwała rzeź, były krzyki, odgłosy rąbania.

W pewnej chwili Baśka zobaczyła, jak dwudziestu grasantów wymknęło się z koła i uciekało w kierunku wzgórza zlewającego się z równiną stepową. Niewiele myśląc przyłączyła się do trzech żołnierzy stających im na drodze.

Tymczasem w zwartym do tej pory kole łańcuch zerwał się. Wrogowie zaczęli z niego umykać. Po dwóch, trzech pędzili ku wzgórzu wprost na Baśkę i rozciągający się za nią step: „Na wysokim stepie poprzecinanym gęsto zdradliwymi rozpadlinami i jarami utworzył się z jeźdźców jakoby wąż olbrzymi: głowę jego stanowiła Basia, szyję grasanci, a dalszy ciąg cielska Mellechowicz z Lipkami i dragoni, na których czele pędził Wołodyjowski z ostrogami wbitymi w boki konia i przerażeniem w duszy”. Tatarzy, uciekając przed Lipkami, pędzili wprost na Wołodyjowską.

Gdy udało jej się przesunąć z ich drogi, postanowiła zabić choć jednego wroga - aby wojsko z niej nie dowcipkowało, że uciekała, aby Michał zabrał ją jeszcze kiedyś na wyprawę. Zatrzymała więc konia, wyjęła pistolety i zaczęła do nich strzelać. Potem zatoczyła koło w stronę Chreptiowa i już wymierzała w stronę innej grupy, gdy jej koń wpadł w rozpadlinę. Zdążyła tylko wyjąć nogi ze strzemion i razem runęli w dół. Zemdlała.

Michał nie widział tego groźnego upadku i z pomocą Basi pospieszył Azja. Skoczył do jaru i porwał ją w ramiona. Gdy poczuł, że żyje, wydał cichy okrzyk radości, po czym przycisnął ją do swojej piersi, całował oczy i usta. Po chwili nadbiegli inni żołnierze. Wszyscy powtarzali, że to mchy ją ocaliły.

Po oprzytomnieniu Baśka zaczęła tłumaczyć żołnierzom, że nie uciekała przed nieprzyjacielem ze strachu, że strzelała, na co pułkownicy zgodnie przytaknęli - zabiła konia, a jeden grasant dzięki niej został pojmany żywcem.

Po zakończeniu bitwy bohaterowie ruszyli z powrotem do Chreptiowa. Michał rozkazał Azji, aby urządził obławę i wyłapał tych odyńców, którzy ukryli się przed pościgiem. Wracali przez pobojowisko ludzkich i końskich trupów, nad którymi krążyły kruki. Wkrótce miały pojawić się też wilki i doszczętnie rozszarpać ciała.

Motyw mordu w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw mordu, nazywany także motywem rzezi lub masowego ludobójstwa jest charakterystyczny przede wszystkim dla literatury XX wieku. Dlatego też warto zwrócić uwagę na szczegółowość opisu rzezi w Raszkowie, obecnego w jednym z rozdziałów powieści historycznej Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski”.

Rozwścieczony po ucieczce Basi i wybiciu mu przez nią oka Azja rozkazał swoim ludziom spalić to miasteczko i wymordować wszystkich jego mieszkańców. Sam pojechał za częstokół i z wysokiej bramy fortalicji patrzył na Raszkowo. Lipkowie wymordowali żołnierzy (odcięli im głowy, które złożyli u stóp swojego dowódcy), spalili miasto doszczętnie, wywlekali ludzi z domów i sklepów za włosy i „zarzynali” ich wśród jęków i krzyków. Towary z łupów rzucali na środek ulicy – minuta po minucie ich stos coraz bardziej unosił się na ziemią. Nie było walki, bo nie było z kim walczyć. Sto niewiast i dzieci od lat dziesięciu zatrzymali do późniejszego sprzedania na wschodnich bazarach, a resztę „wycięli”.

Azja stał i patrzył z radością i pychą na swoje „dzieło”, a potem powrócił do izby, usiadł na baranich skórach i kazał Kryczyńskiemu i Adurowiczowi przyprowadzić starego Nowowiejskiego, Ewkę, Zosię i jej matkę. Tak też się stało. Płaczące kobiety i związany staruszek zostali postawieni przed obliczem oprawcy, którego w pierwszej chwili nie rozpoznali. Myśląc, że są w rękach „dzikich” Tatarów, którzy napadli na Raszkowo zadali pytanie: „ – W jakichże jesteśmy rękach?”. Wówczas Azja odwinął bandaże z głowy. Na jego twarzy – niegdyś pięknej, teraz oszpeconej złamanym nosem i pustym oczodołem – malowała się duma. Obwieścił zebranym: „- W moim: w Tuhaj–bejowego syna!” i zwrócił się do Nowowiejskiego: „ – Któregoś waćpan hodował, któremuś był ojcem i któremu pod twą rodzicielską ręką grzbiet krwią opłynął.”. Gdy staruszek krzyknął, że Azja jest zdrajcą i jego śmierć pomści syn, Mellechowicz odparł, że podaruje jego córkę Ewkę odyńcowi.

Słysząc te słowa zrozpaczona Ewka rzuciła się do nóg Azji i zaczęła go błagać. Mówiła, że go kocha, gdy kopnął ją i pozwolił Adurowiczowi przeciągnąć ją za włosy do siebie. Bezsilny Nowowiejski patrzył na to wszystko w milczeniu. Po chwili Azja podszedł do niego, zbił po twarzy i głowie, po czym klęknął mu na piersi, wyjął nóż i bardzo powoli poderżnął mu gardło. Wszędzie bryzgała krew, a umierający Nowowiejskie charczał przerażony.

Po dwóch dniach pościg wysłany za Baśką wrócił bez Wołodyjowskiej. Azja był wściekły i zrozpaczony. Ruszył z Tatarami na sułtańską stronę, zostawiając po sobie popiół i rzeź w Mohilowie.

Motyw burzy w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw niezwykłego zjawiska atmosferycznego, jakim jest burza, został niezwykle sugestywnie, a zarazem poetycko przedstawiony przez Henryka Sienkiewicza w jego powieści historycznej „Pan Wołodyjowski”.

Za trafnością powyższej tezy przemawiają fragmenty dzieła:

„Burza szła. Czyniło się coraz ciemniej (…) Wtem na wschodzie, od strony Dniestru, wstał grzmot i począł toczyć się ze straszliwym łoskotem po niebie, aż hen, ku Prutowi: tam umilkł na chwilę, lecz zerwał się znowu, runął na budziackie stepy i wreszcie jął przewalać się naokół całego widnokręgu (…) Pierwsze wielkie krople dżdżu upadły na spieczoną murawę. (…) Tymczasem chmury stoczyły się tak nisko, że prawie dotykały ziemi. Nagle buchnęło jakby żarem z pieca i zerwał się wściekły huragan: wkrótce rażąca światłość rozdarła ciemność: runął grom, za nim drugi, trzeci, w powietrzu rozszedł się zapach siarki i znów uczyniła się ciemność (…) burza rozpętała się tak, jakby niebo i ziemia oszalały. Cały widnokrąg zapłonął żywym ogniem. (…) świat trząsł się od huku gromów: zdawało się, że kłęby chmur zarwą się lada chwila i zwalą się na ziemię. Jakoż otworzyły się ich upusty i potoki dżdżu zaczęły zalewać step. Fala przesłoniła świat tak, iż na kilka kroków nie było nic widać, a z rozpalonej od żaru słonecznego ziemi wstał wnet gęsty opar. (…) Burza poczęła przechodzić: po niebie cwałowały jeszcze gromady chmur, ale w przerwach między nimi poczęły świecić gwiazdy, odbijając się w jeziorkach wody utworzonych na stepie przez ulewę”.


Motyw spisku w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw spisku jest jednym z głównych w powieści historycznej Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski”. To wokół niego pisarz zbudował całą fabułę. Prócz tego dotyczącego diabolicznego planu Azji Mellechowicza, mamy w dziele także kilka innych – mniej lub bardziej – istotnych. Doskonałym przykładem pobocznego spisku jest ten autorstwa Zagłoby i Ketlinga.

Gdy Zagłoba dowiedział się o decyzji Michała Wołodyjowskiego, który pogrążony w żałobie po śmierci ukochanej Anuli zdecydował się wstąpić do klasztoru kamedułów i resztę dni spędzić w samotności, postanowił zrobić wszystko, co tylko było w jego mocy, by przywrócić wytrawnego polityka i dzielnego żołnierza światu. Jego pomocnikiem był Ketling. Razem uknuli plan.

Przyjechawszy do klasztoru, Zagłoba od młodego mnicha dowiedział się, że Michał (tu Jerzy) jeszcze nie poczynił ślubów. Ucieszył się z tego ogromnie, ponieważ jeszcze nie wszystko było stracone. Czekał na przyjaciela ławce, a gdy ten zbliżył się, staruszek go nie poznał. Wołodyjowski podszedł w długim, białym habicie, był wychudzony, jego oczy straciły blask. Po przywitaniu się Zagłoba oznajmił, że Skrzetuscy, Kmicice i reszta przyjaciół bardzo za nim tęskni. Gdy te słowa nie podziałały - Michał odparł, że znalazł tu ukojenie bólu, wówczas Zagłoba zdał sobie sprawę, że nie pozostało mu nic innego, jak wcieleniu spisku w życie.

Skłamał bohaterowi, że Ketling umiera postrzelony przez ludzi Bogusława Radziwiłła, ponieważ razem z Zagłobą rugował na sejmie. Ostatnim życzeniem konającego było ponowne ujrzenia Michała przed śmiercią, który oczywiście zamierzał spełnić to życzenie.

Choć Wołodyjowski chciał wyjechać na dwa dni, pomścić przyjaciela i wrócić do swojego azylu, Zagłoba miał inne zakończenie tej historii. Nie pozwalając nawet przebrać się Michałowi z habitu – staruszek obawiał się, że Wołodyjowski się rozmyśli – podał przyjacielowi przygotowaną dla niego ze sobą odzież. Po chwili, gdy Wołodyjowski był już przebrany, Zagłoba czym prędzej wyprowadził go z terenu klasztoru.

Tu nadszedł czas na wcielenie w życie drugiej części planu: upicia Michała i wymuszeniu na nim przyrzeczenia o nie wracaniu za mury. Zaczęło się o picia za zdrowie Ketlinga, potem Skrzetuskiego, Kmicica, Zagłoby i Michała i nim ten ostatni się spostrzegł - gąsior był już pusty. Pijany Wołodyjowski bez większych obiekcji przystał więc na prośbę Zagłoby, że cokolwiek się stanie zostanie z nim miesiąc. Później - jeśli taka byłaby jego wola, będzie mógł wrócić do Kamedułów.

Po przyjechania do dworu Ketlinga Zagłoba zaczął się niepokoić. Przed budynkiem czekało wielu przyjaciół Michała ze starej kompani z czasów chmielnicczyzny, między innymi Ruszczyc, Nowowiejski, Wasilewski - wszyscy w zmowie. Po chwili porwali długo niewidzianego towarzysza broni na ręce, wnieśli na ganek i zaczęli wiwatować, że już go nie puszczą, że pójdzie z nimi na Dzikie Pola w stepy i tam zapomni o smutku. Gdy Michał zapytał, czy Ketling jeszcze żyw przytaknęli, ale przesłali sobie dziwne spojrzenia…

Bohaterowie weszli do budynku, gdzie zastali w dużej izbie stół nakryty jakby do uczty. Ketling leżał na łóżku, a gdy Michał podbiegł ku niemu, w tym momencie on zerwał się na nogi, chwycił Wołodyjowskiego w objęcia i wyszeptał, że to oni kazali mu udawać umierającego. W tej chwili Michał został wtajemniczony w plan, zakładający wydobycie go z klasztoru, upicie i sprowadzenie do dworu Ketlinga. Widząc twarze swoich przyjaciół Wołodyjowski wybaczył im w mgnieniu oka.

Gdy potem okazało się, że nawet hetman został wtajemniczony w spisek (także przyjechał), Michał zrozumiał, że żołnierze to jego rodzina. Uczta trwała do rana, nazajutrz Michał otrzymał od Sobieskiego „bułanego dzianeta wielkiej wartości”

Motyw Turcji w „Panu Wołodyjowskim”


„Pan Wołodyjowski” opowiada nie tylko o Polakach, lecz także o Turkach. W jednym z rozdziałów Henryk Sienkiewicz szczegółowo opisuje wygląd pospolitego ruszenia sułtana, z którym przyjdzie zmierzyć się bohaterom dzieła. Ten motyw, choć może niezbyt wyodrębniony z treści utworu – stanowi jednak przykład talentu prozatorskiego Sienkiewicza, jego wiedzy na temat egzotycznego kraju oraz znajomości specjalistycznych pojęć i słów, którymi posługiwali się Turcy.

Opisując pospolite ruszenie, Sienkiewicz mówi o pięćdziesięciu tysiącach krymskiej i astrachańskiej ordy, o murzach i bejach wyruszających na pomoc Doroszowi i Kozakom zamierzającym napaść na Rzeczpospolitą i tym samym szerzyć „świętą wojnę przeciw chrześcijaństwu”.

Według słów narratora, za hasłem świętej wojny ruszyło pół Afryki i Azji: zastępy konnych begów bośniackich o barwie zorzy, dzicy wojownicy albańscy, piechota walcząca handżarami, watahy serbskich poturczeńców, lud znad Dunaju, znad Bałkanów, znad gór Greckich. Za Azją podążali Wołochowie, Mułtańczycy, Tatarzy dobrudzcy i białogrodzcy, kilka tysięcy Lipków, Czeremisów. Pospolite ruszenie szło z Siwaku, Damaszku, Azji, Bagdadu, a tłumy dzikich górali z gór Azji Mniejszej, Eufratu i Tygrysu.

Arabowie stanęli na wezwanie kalifa, zgłosili się koczownicy pustynni od Medyny do Mekki, Egipska potęga z Kairu przypędziła setki tysięcy koni, bawołów, wielbłądów i owiec na błonie. Narrator podkreślał, że wśród wojowników można było wyróżnić „białych, ciemnych i czarnych”, posługiwali się różnymi językami, nosili odmienne stroje, każdy miał inną broń, łączyła ich tylko wiara w Allacha.

Sienkiewicz opisał także styl życia przy sułtańskim dworze: mnogość służby (więcej niż wojsk w Rzeczypospolitej), obfitość jedzenia, olbrzymi tabor prochów, namioty przypominające równiny i tworzące osobne miasto lśniące od purpury, złotych haftów, atłasów. Stroje straży zbrojnej były równie kolorowe: czarni z Abisynii nosili żółte i niebieskie kaftany, hamalowie z kurdyjskich plemion byli ubrani w luźne ciuchy przydatne przy noszeniu ciężarów, a pachołki uzbeccy przysłaniali swe piękne twarze jedwabnymi frędzlami - służba była barwna jak kwiaty stepowe.

W skład motywy tureckiego można zaliczyć jeszcze opis pierwszej żony sułtana, pięknej Kasseki. Przybyła do obozu wraz z własnym dworem, słudzy nieśli ją w złoconym wozie, a ona siedziała pod namiotem z purpurowego tyftyku. Za nimi szły inne wozy, białe wielbłądy (także okryte purpurą) niosły juki, a obok biegli ludzie odpowiedzialni za chłodzenie swej pani ogromnymi wachlarzami ze strusich i pawich piór. Cały orszak połyskiwał od diamentów, rubinów, szmaragdów. Przed wozem Kasseki narody „padały na twarz”, ludzie nie śmieli spojrzeć na jej dystyngowane oblicze.

Motyw porwania w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw porwania – choć nie wiodący – jest składnikiem fabuły powieści historycznej Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski”. Uczestniczą w nim przede wszystkim pomysłodawca – nieszczęśliwie zakochany Azja, oraz jego ofiara – nieświadoma jego uczuć Basia.

Mellechowicz dokładnie zaplanował porwanie ukochanej, u stóp której chciał położyć wszystkie ordy, Akerman, Dobrudżę, Dzikie Pola, Krym i sułtana. Miłował ją od pierwszej chwili i zamierzał zrobić wszystko, by była jego.

Udając uczucie do zakochanej w nim Ewki Nowowiejskiej, odciągając w inne miejsca mające pilnować Wołodyjowskiej wojska, Azja w końcu mógł objawić Basi uczucia. W czasie ukartowanej podróży do Raszkowa zdecydował się odsłonić swoje prawdziwe oblicze. Choć cała droga miała umożliwić mu rozmowę na osobności z Ewką, on jednak nie przesiadł się do jej sań. Jechał na przedzie pochodu, a potem zwolnił i wyrównał się z Baśką. Po jakimś czasie niespodziewanie pochwycił Wołodyjowską w ramiona, przełożył z jej dzianeta na swojego i zaczął całować. Jego oczy zaszły mgłą, gdy nagle poczuł silne uderzenie w twarz i spadł z konia.

Gdyby nie szybka reakcja bohaterki, jej opanowanie, spryt i odwaga zostałaby niewolnicą Azji. Na szczęście udało się jej uciec i zniweczyć jego podstępny plan.

Motyw tortur w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw tortur nie jest często spotykany w polskiej literaturze, ale zapamięta go każdy, kto przeczytał powieść Henryka Sienkiewicza „Pan Wołodyjowski” lub obejrzał film pod tym samym tytułem z pamiętną rolą Daniela Olbrychskiego jako Azja.

Autor „Trylogii” opisał bardzo szczegółowo i wręcz naturalistycznie scenę torturowania i jej finał, czyli nabijania głównego złego charakteru tej części – Azji Mellechowicza - na pal. Po porwaniu okrutnego Tuhaj-bejowego syna, Nowowiejski z dragonami wieźli go związanego na koniu. Przez całą drogę zwisał przerzucony przez koński grzbiet głową w dół, w związku z czym jego połamane żebra oraz rany na twarzy zadane przez uprowadzoną Baśkę dawały się we znaki. Kości połamały się jeszcze bardziej, a rany pootwierały. Ciało bohatera pokrywała krew, a w jego głowie kołatały się pomysły jak najszybszej śmierci z rąk porywaczy, ponieważ wiedział, że jeśli nie sprowokuje którego z nich – będzie torturowany. Mimo iż chciał się zagłodzić, to Luśnia na siłę podważał mu zaciśnięte szczęki nożem i wlewał wino z rozdrobnionymi sucharami. Nie pomogły nawet opowieści o Ewce i Zosi, którymi znęcał się nad Nowowiejskim – żołnierz był jakby głuchy na historie o gwałtach na jego siostrze i narzeczonej. Choć zalewał go pot, nie dał się sprowokować i zapanował nad sobą.

Gdy po kilku dniach jazdy bohaterowie wjechali w końcu do Raszkowa, oblali twarz nieprzytomnego Azji wodą i zapowiedzieli, że przyszedł na niego czas. Mellechowicz leżał na wznak, ręce miał okręcone słomą umazaną w smole i przywiązane nad głową do bala drzewa. Gdy poczuł, że kloc idzie pod jego plecami do dołu, wtedy już wiedział, co z nim zrobią.

Azja był od pasa do stóp rozebrany, między kolanami miał ostrze pala wymierzone w jego krocze, a przy nogach powrozy kończące się orczykiem zaprzężone do dwóch koni trzymanych przez bohaterów. Gdy Luśnia nożem otworzył mu zaciśniętą szczękę i wlał gorzałkę, usłyszał słowa Nowowiejskiego: „- Za to, coś uczynił, w męce zginiesz!”, a potem Luśni: ”I na panią podniosłeś rękę (…) na szczęście przeżyła”. Wiadomość o tym, że jego ukochana Baśka jest teraz u boku swojego męża tak zelektryzowała Azję, że nawet nie poczuł, jak pochylił się i chwycił jego biodra. Po chwili wachmistrz kazał koniom ruszać i zwierzęta pociągnęły sznury uwiązane do nóg Azji w przeciwnych kierunkach. W tym czasie Luśnia kierował biodrami wprost na ostrze pala, który wchodził w ciało Mellechowicza. Słychać było gruchot kości, „ciało darło się na dwie strony”, a mimo to dowodzący torturami kazał koniom zwolnić – chciał, by Azja dłużej cierpiał.

Mellechowicz rzęził, wisiał na palu, który go rozdarł, jego głowa zwisała bezwiednie, ale był przytomny. Czuł, jak obsuwał się na pal pod wpływem ciężaru ciała. W myślach prosił Boga, żeby jego męka skończyła się szybko i nie trwała – jako to było w licznych przypadkach – kilka dni.

W tym czasie dragoni podsadzili Luśnię do góry do jego twarzy. Po wspomnieniu, że „pani” wybiła mu jedno oko, wachmistrz włożył świder w drugie, zakręcił i szarpnął... Twarz Azji stawała się bielsza, teraz z obu oczodołów płynęła krew. Dragoni wygasili pochodnie, przedtem zapalając jego wzniesione ku górze i owinięte słomą w smole ręce i odjechali z Raszkowa do Jampola. Na wysokim palu Azja Tuhaj-bejowicz umierał jeszcze wiele godzin, a motyw jego tortur jest jednym z najbardziej drastycznych i wstrząsających w naszej rodzimej literaturze.

Motyw ucieczki przed oprawcą w „Panu Wołodyjowskim”


Motyw ucieczki przed oprawcą w „Panu Wołodyjowskim” jest ściśle powiązany z motywem porwania o dotyczy ucieczki Basi przez chcącym ją pojmać Azją.

Dynamizm opisów, mnogość przeszkód rzucanych Wołodyjowskiej przez złośliwy los czy jej stan, gdy w końcu dociera do domu sprawiają, że motyw ten jest jednym z najbardziej wiarygodnych w powieści.

Po przeciągnięciu Baśki przez Azję na jego koń, okryciu ją pocałunkami zaskoczona i przerażona bohaterka wyrwała się z rąk oprawcy, uderzyła go kościaną głownią pistoletu między oczy i zaczęła uciekać na swoim dzianecie na oślep. Pamiętała, że musi ominąć Jampol, Mohilowo, bo tam Azja zostawił Lipków, którzy złapią ją i odeślą do Raszkowa do swojego dowódcy.

Udało jej się pokonać morderczą drogę tylko dzięki temu, że była doświadczonym jeźdźcem: wiedziała, że musi dać wytchnąć koniu, jechała stępa. Basia była uparta i mocno dążyła do celu. Gdy dogonił ją bachmat Azji – na szczęście bez właściciela – wykazała się dużą przytomnością umysłu. Zawołała go do siebie, a on zbliżył się i pozwolił się złapać za uzdę. Wtedy zabrała umocowane przy siodle muszkiet, worek z kulami, róg z prochem i worek z siemieniem konopnym, który od tej pory stał się jej jedynym pożywieniem.

Wiedziała, że musi omijać ludzi, przez co groziło jej zabłądzenie. Raszkowo od Chreptiowa dzieliło 12 mil ukraińskich. Drogę tą pokonała w stronę pierwszego miasta w trzy dni, w których były dwa postoje na nocleg. Teraz zamierzała jechać bez postojów, by jeszcze szybciej znaleźć się ponownie w ramionach męża. Nie mogłaby wracać tym samym szlakiem, musiała krążyć stepami. Choć nadrabiała drogi i jechała przez bardziej niebezpieczne miejsca - leśne gąszcze, wyschnięte rzeki, niezamarznięte błota – to jednak dawało większe szanse na uniknięciu pościgu Lipków, którzy przecież znali te stepy na wylot, to oni ścigali Tatarów nawet, gdy końskie kopyta uciekinierów nie zostawiały śladów na śniegu. Wiedziała, że byli jak psy gończe.

Chwilami zatrzymywała się nasłuchując, ale przez większą drogę jechała szybko. Gdy konie chrapały z wysiłku, zatrzymywała się na chwilę i pozwalała, by ściekła im do końca piana z pysków.

W nocy bała się upiorów w okolicach Raszkowa i Jampola, o których nasłuchała się wieczornych opowieści od żołnierzy w Chreptiowie,
„o płomieniach błędnych, w których coś chrapało – o śmiejących się skałach – o bladych dzieciach „sysunach” z zielonymi oczyma i potwornej głowie, które prosiły, by je zabrać na koń, a zabrane poczynały wysysać krew – wreszcie o głowach bez kadłubów chodzących na pajęczych nogach”.
Cały czas żegnała się, dopóki nie bolała ją ręka.

Przejeżdżała przez równiny porośnięte lasem, przez chłodne, strome jary, przez zamarznięte strumienie i rzeczki płynące do Dniestru. Czasami lód pod nią i jej końmi puszczał i wtedy zwierzęta moczyły się do połowy brzucha, a ona miała nogi mokre do kolan. Gdy ogarnął ją sen i przenikliwe zimno powodowało, że miała skostniałe nogi, wtedy przymykała na chwile oczy, które zaraz otwierała ze strachu, że zaśnie i zamarznie. Nie robiła postojów, ruch koni ją rozgrzewał. Jej kompasem był Wielki Wóz.

Z każdym dniem mróz był większy. Z bólem serca patrzyła na zmordowane konie, które miały zapadnięte boki i gorączkę, przy każdej wodzie piły chciwie.

Pierwszych ludzi napotkała, gdy zatrzymała się przy stogu siana. Dwóch mężczyzn niosło chrust na plecach, jeden stary o zwierzęcym wyrazie twarzy, drugi obłąkany o nieprzytomnym wzroku, głupkowatym uśmiechu. Na jej widok stanęli zdziwieni, a ich oczy zaświeciły złowrogo. Wtedy Baśka uciekła, bała się, że pójdą po konie i będą ją ścigać, ale na szczęście przekonała się, że pościg nie ruszył. Wiedziała z opowiadań, że dawni osadnicy wynieśli się z pustyń, a ci, którzy pozostali „zdziczeli”.

Po pewnym czasie zrozumiała, że czarne punkty, które widziała na horyzoncie to watahy wilków. Nie miała już jednak siły na zmienianie kierunku drogi. Była tak wyczerpana, że zasypiała na kilkanaście sekund. Po przebudzeniu z takiej jednej drzemki dostrzegła, że jej koń uciekła. Uświadomiła sobie, że słabo zadzierzgnęła skostniałymi rękoma lejce od uzdy dzianeta do kuli kulbaki, na której siedziała. Gdy po chwili poszukiwań odnalazła go, okazało się, że dopadły i rozszarpały go wilki.

Na trzeci dzień ucieczki zaczęła marzyć, że Chreptiów jest już niedaleko. Nie wiedziała, gdzie się znajduje, była tylko pewna, że długo już nie wytrzyma. Bezsenność, głód, przeraźliwe zimno, skostniałe ciało, które teraz stało się rozpalone sprawiły, że powoli traciła siłę i wiarę w powodzenie swojej ucieczki.

Znowu przeprawiała się przez zamarznięte strumienie rzeki ze strachem, że pokrywa lodu pęknie. Jej najgorsze obawy ziściły się. Bachmat dostał się do lodowatej wody! Jeszcze zapierał się przednimi nogami chcąc się ratować, jednak tafle lodu wysuwały mu się spod nóg i zapadał głębiej. Mimo iż złapała go za grzywę i „po jego karku wydostała się na lód leżący przed koniem”, to jednak upadła w końcu cała do wody. To nie spowodowało, że przestała go ratować. Ciągnęła za lejce w kierunku brzegu, lecz on się zsuwał, nie mógł nawet wydostać spod lodu przednich nóg… W końcu zanurzył się cały, wystawały mu tylko szyja i łeb. Patrzył na nią proszącym wzrokiem, nie było jednak ratunku – po chwili cały poszedł pod wodę.
Gdy puściła lejce wyszła na brzeg, siadła pod krzakiem i zaczęła płakać z żalu i wyczerpania. Jej ciało było ociężałe, odwykło od chodzenia, miała gorączkę.

Po jakimś czasie weszła do lasu. Cały czas pilnowała, aby słońce mieć po lewej stronie. Szła potykając się o korzenie i grube warstwy śniegu. Gdy zrobiło się jej ciężko przez mokrą odzieżą, „zrzuciła z ramion ciepłą delijkę” i została w kubraczku. Z każdym krokiem śnieg był głębszy, podszyte futrem buciki do jazdy saniami lub konnej nie nadawały się do marszu po śniegu, w każdej chwili przemoczone mogły się rozlecieć – wtedy pomyślała, że nawet boso, ale musi dojść do domu!

Słońce powoli gasło, nastała noc. Czarny bór był straszny, mimo tego Baśka ciągle szła. Chwytała powietrze niczym noworodek, częściej upadała, już nie patrzyła na przewodnika (Wielki Wóz), straciła poczucie kierunku „szła, żeby iść”. Ogarnęły ją przedśmiertne widzenia, już nie miała siły, uklękła pod drzewem i zaczęła się modlić, gdy posłyszała skrzypienie - przecież to studzienne żurawie w Chreptiowie tak skrzypią! Dzięki temu dźwiękowi nabrała siły, przebiegła las wciąż upadając co krok. Nie wiedziała, jak doszła do fortalicji. Wartownicy stojący na bramie wpuścili tajemniczą osobę myśląc, że to pachołek do komendanta. Wtedy Wołodyjowska przebiegła obok żołnierzy pojących konie przy studniach, stanęła na progu drzwi i widząc męża ostatkiem sił wyszeptała, że Azja zdradził, że chciał ją porwać, ale uciekła. W tej chwili osunęła się na podłogę.



Polecasz ten artykuł?TAK NIEUdostępnij






  Dowiedz się więcej
1  „Pan Wołodyjowski” - streszczenie w pigułce
2  Pan Wołodyjowski - charakterystyka bohaterów