Charakterystyka Michała Wołodyjowskiego
Tytułowy bohater powieści Henryka Sienkiewicza stanowi przykład ucieleśnienia najwspanialszych cnót polskiego rycerstwa i patriotyzmu. Niewielki wzrostem, zwany nawet przez narratora „małym rycerzem” czy rzadziej „małym sokołem”, pułkownik chorągwi laudańskiej pojawia się we wszystkich częściach Trylogii, lecz zarówno w „Ogniem i mieczem” i „Potopie” nie był postacią pierwszoplanową. Zaznajamiając się z dwiema pierwszymi częściami cyklu czytelnik miał o nim niewiele informacji. Poza tym, że był mistrzem fechtunku (ośmieszył samego Kmicica!) i doskonałym żołnierzem reszta pozostawała niewypowiedziana. Właśnie to miała zmienić ostatnia część Trylogii.
W obronie jej dobrego imienia Wołodyjowski był gotów dać się pokroić. Z pozoru mogłoby się wydawać, że jego niezliczone zasługi wobec narodu pozostają niemalże anonimowe, nieodwzajemnione, lecz słowa wielkiego hetmana koronnego (przyszłego króla) Jana Sobieskiego zaświadczają, że jest inaczej:
„Harowałeś ty, żołnierzyku, przez całe życie, haruj jeszcze. A jeśli przyjdzie ci kiedy do głowy, żeć zapomniano, nie nagrodzono, spocząć nie dano, żeś wysłużył nie smarowane grzanki, ale suchy chleb, nie starostwa, a1e rany, nie spoczynek, ale mękę, to jeno zęby ściśnij i powiedz: „Tobie ojczyzno!” Innej pociechy ci nie dam, bo nie mam, jeno chociażem nie ksiądz, przecie ci mogę dać zapewnienie, że tak służąc, dalej zajedziesz na wytartej kulbace niźli inni w poszóstnych karetach i że będą takie bramy, które się przed tobą otworzą, a przed nimi zamkną”.Wołodyjowski uosabia wszelkie cnoty rycerskie, pozostając przy tym człowiekiem skromnym, pokornym i bogobojnym.
Nie wszystkim jednak podobało się zwrócenie tak dużej uwagi na kogoś tak niepozornego. Zygmunt Szweynowski pisał nawet:
„Ze wszystkich bohaterów Trylogii Wołodyjowski, kresowy żołnierz, mimo swych niemal fantastycznych uzdolnień wojskowych jest najbardziej niepozorny, jest pełen uderzającej skromności – to niemal szary rycerz Rzeczypospolitej, niemal bohater bezimienny. (…) Wołodyjowski, choć Sienkiewicz stara się wzbogacić Michała nowymi cechami charakteru i choć ma chwile wybitne i atrakcyjne, na naczelnego bohatera posiada mało temperamentu, często też schodzi do roli drugorzędnej, a przede wszystkim jest zbyt statyczny”.(Z. Szweynowski, Baśniowość Trylogii, [w:] Trylogia Henryka Sienkiewicza, s. 554 i 555).
Pomimo krytyki Wołodyjowski zdołał przebić się do świadomości czytelnika i zdobyć jego sympatię. Szczególny podziw odbiorcy budzą takie cechy charakteru Michała jak bezwzględna miłość do Ojczyzny i oddanie sprawie polskiej, niespotykana wręcz odwaga w boju, pogoda ducha, gotowość do poświęcenia dla dobra ogółu i przyjaciół, a przy tym wszystkim pokora oraz skromność. Był także człowiekiem o wielkiej wrażliwości, który po śmierci ukochanej Anny zamknął się w klasztorze, ponieważ nie potrafił żyć bez niej.
Współtowarzysze podziwiali go. Powszechnie nazywany był „pierwszym żołnierzem Rzeczypospolitej”. Wśród przeciwników natomiast budził lęk i trwogę. Na dźwięk jego nazwiska kolana uginały się pod największymi wojownikami szwedzkimi, tatarskimi, kozackimi czy tureckimi. Dał się poznać także jako karny żołnierz, znający swoje miejsce w szeregu. Pomimo wielkich zasług, jakie miał na polu bitwy, wciąż pozostawał wiernym podwładnym wielkiego hetmana Jana Sobieskiego. Bez mrugnięcia okiem wykonywał rozkazy zwierzchników, często nawet je uprzedzając. Przez moment nie wahał się, kiedy skierowano go do obrony twierdzy kamienieckiej.
Wołodyjowski był także człowiekiem słowa, dla którego przyjaźń była największym skarbem. Na wieść o ukartowanej chorobie Ketlinga, zrzucił zakonny habit i pognał na spotkanie z kompanem. Był nawet gotów zrezygnować z pięknej kobiety, w której się podkochiwał, wiedząc, że ta woli jego przyjaciela. A o jego słowności może świadczyć przysięga, w której zadeklarował się, że będzie bronił Kamieńca do samego końca, nawet jeśli będzie to oznaczało jego śmierć.
Długo szukał odpowiedniej dla siebie kobiety, aż wreszcie ożenił się z zadziorną Basią. Można powiedzieć, że ich związek dowodził tezy, że przeciwieństwa się przyciągają. Michał jednak zupełnie stracił głowę dla „hajduczka”, która dorównywała mu we władaniu szablą i gromieniu kozaków.
Jego śmierć jest najlepszym dowodem całkowitego poświęcenia się sprawie, oddania Ojczyźnie, odwagi oraz troski o los innych. Przypomnijmy, że przed wysadzeniem prochowni Michał zadbał o tym, aby zarówno Ketling, jak i pozostali polscy żołnierze, opuścili zamek, by nikomu nic się nie stało. Oddanie życia przez Wołodyjowskiego było aktem heroicznym i wzruszającym, na który nie odważyłby się chyba żaden inny bohater Trylogii.
Charakterystyka Azji Tuhaj–bejowicza
Azja Tuhaj–bejowicz – to „człek bardzo młody, bo ledwie dwadzieścia kilka lat wieku liczący”, który w prostej linii wywodził się od wielkiego wodza tatarskiego, a pod przybranym nazwiskiem Mellechowicz służył w armii polskiej. Można nazwać go głównym antagonistą powieści, chociaż na pewno nie był to człowiek zły do szpiku kości.
Chociaż udawał sprzymierzeńca Polski i chrześcijanina, w duchu pozostał wierny tatarskim tradycjom i obyczajom. Nosił w sercu chęć zemsty na Polakach i konsekwentnie zmierzał do jej realizacji. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie może nikomu wyjawić swojej prawdziwej tożsamości, dlatego ukrywał tatuaż na piersiach, który natychmiast zdradziłby jego pochodzenie. Wśród żołnierzy miał opinię bitnego i sprawdzonego wojownika, a przy tym samotnika i tajemniczego mruka.
Trudno na tym etapie dopatrywać się nim pozytywnych cech, lecz zmienia się to w momencie, kiedy bez opamiętania zakochał się w Basi. Stało się to niedługo po tym, jak Tatar trafił pod dowództwo Michała Wołodyjowskiego. Dopiero odrzucony przez Jeziorowską, a dodatkowo przez nią oszpecony, pokazuje swoje prawdziwe gniewne i dzikie oblicze. Przestaje już się ukrywać, oznajmiając wszem i wobec swoją prawdziwą tożsamość: „Ja mam sine ryby na piersiach, jam jest Azja, kość z kości Tuhaj-bejowej”. Dał wówczas popis swojej brutalności i bezwzględności, kiedy niszcząc z pomocą wojsk tatarskich Raszków bezwzględnie morduje i torturuje jego mieszkańców. Znalazł wśród nich także człowieka, który przed laty go upokorzył, za co srodze się zemścił. Nawet widok dawnej miłości, pięknej Ewy, nie jest w stanie pohamować jego furii.
Po otwartym opowiedzeniu się po stronie wojsk sułtańskich Azja trafił do niewoli, gdzie za swoje występki zapłacił straszliwą karę. Wachmistrz Zydor Luśnia nie tylko pozbawił go drugiego oka (pierwsze wybiła mu Basia), ale także nadział na pal i podpalił.
Charakterystyka Zagłoby
Jan Onufry Zagłoba herbu Wczele to postać, która pojawia się w każdej części Trylogii Henryka Sienkiewicza i w każdej z nich odgrywa podobną rolę – z jednej strony doświadczonego starca, a z drugiej pierwszorzędnego zgrywusa i komedianta. W „Panu Wołodyjowskim”, czyli ostatniej części cyklu, bohater był już wyraźnie podstarzały i nie tak błyskotliwy jak dawniej. Sienkiewicz niewiele miejsca poświęcił na opis jego wyglądu w ostatniej części Trylogii, dlatego warto w tym celu zajrzeć do „Ogniem i mieczem”, czyli pierwszej części dzieła, skąd dowiemy się, że Zagłoba to: „(…) gruby szlachcic, który miał bielmo na jednym oku, a na czole dziurę wielkości talara, przez którą świeciła naga kość”. Choć sam utrzymywał, że charakterystyczna blizna była pamiątką po starciu z rozbójnikami w drodze do Ziemi Świętej, to nie brakowało świadków, iż była ona pozostałością po pijackiej rozróbie w Radomiu.
Chociaż w „Panu Wołodyjowskim” Zagłoba jest już człowiekiem bardzo starym, to wciąż stara się zachowywać jak młodzian. Doskonale widać to, gdy przekomarza się z Kmicicem:
„Mój mospanie! Kiedym siedmdziesiąty siódmy rok począł, ckliwo mi jakoś było na sercu, że to dwie siekiery nad karkiem wisiały; ale gdy mi ośmdziesiąty minął, taki duch we mnie wstąpił, że jeszcze mi żeniaczka po głowie chodziła. I widzielibyśmy, kto by z nas pierwszy miał się z czym pochwalić!”. Szlachcic nie lubił, kiedy traktowano go protekcjonalnie ze względu na podeszły wiek, ponieważ nie był zniedołężniały. Wciąż miał „oczy jeszcze czerwone”, co symbolizowało młodzieńczy wręcz temperament i porywczość. Chociaż czubek głowy zdobiły mu „resztki czupryny”, Zagłoba nie zwalniał tempa, starając się żyć pełnią życia.
Z „Ogniem i mieczem” dowiadujemy się także, iż bohater „(…) sam jeden gotów był cały regiment przepić i przegadać”. Bez wątpienia, mimo upływu ponad dwudziestu lat, bo tyle dzieli czas akcji pierwszej i ostatniej części Trylogii, Zagłoba nie zatracił tych „umiejętności”. Można nawet powiedzieć, że z wiekiem stał się jeszcze bardziej gadatliwy i skory do snucia opowieści o swoich rzekomych przygodach. Nie da się jednak nie zauważyć, że dzięki zasługom opisanym przez autora w dwóch pierwszych częściach Trylogii, bohater zyskał sobie powszechny szacunek i popularność. Jak możemy przeczytać w „Panu Wołodyjowskim”:
„Wszakże ustępowano panu Zagłobie miejsca ze względu na jego wiek, ale natomiast niezmierna jego sława nieraz właśnie narażała go na stratę czasu”.
Szlachcic cechował się niezwykle pozytywnym podejściem do otaczających go ludzi. Zdając sobie sprawę, że „znajomość z nim każdemu miłą będzie” pozostawał niezwykle życzliwy i cierpliwy wobec tych, którzy zaczepiali go na traktach i w karczmach, rozpoznając w nim prawdziwego bohatera. Nigdy nie ukrywał swojej tożsamości, aby uciec od oczu gapiów. Zawsze wchodząc do gospody łapał się pod boki i donośnym głosem oświadczał już w progu: „Zagłoba sum!” (Jam Zagłoba!). Wówczas zazwyczaj otaczał go wianuszek ludzi, „a młodsi przychodzili całować poły jego podróżnego żupana”. Za każdym razem, kiedy pojawiał się w karczmie oznaczało to co najmniej kilkudniową ucztę, podczas której nikomu nie przyszłoby nawet do głowy się nudzić. Zacny szlachcic był mile widziany także w domach wielkich panów: „Pan podlaski trzy dni go poił; panowie Pacowie, których w Kałuszynie napotkał, na rękach go nosili”. Spotkania te obfitowały w różnego rodzaju upominki, którymi gospodarze obdarowywali Zagłobę i jego służbę.
Bohater miał bardzo wysokie mniemanie o sobie. Nie dość, że uwielbiał przypisywać sobie cudze zasługi, to dzięki zdobytej sławie nabrał przekonania, iż jest z niego „(…) mąż tak popularny, na którego strach było się porywać”. Dał temu przekonaniu upust, kiedy tuż przed elekcją usłyszał pogróżki pod swoim adresem powiedział:
„Nie wiem, jeśliby to komu było bezpieczno, gdyby tu jeden włos miał mi spaść z głowy. Elekcja niedaleko, a gdy się sto tysięcy braterskich szabel zbierze, łatwo się jakoweś bigosowanie może uczynić...”.
Taka pewność siebie, czy też przekonanie o własnej wartości, brała się głównie z tego, że przez wiele lat obracał się Zagłoba wśród najwspanialszych osobistości Rzeczypospolitej. Osobiście znał nie tylko monarchów czy hetmanów, ale najzacniejszych żołnierzy polskiej armii, z którymi łączyły go niezwykle silne więzy przyjaźni. Szlachcic uwielbiał podkreślać, że to właśnie jemu najzacniejsi rycerze w dziejach Ojczyzny zawdzięczają swoje umiejętności: „W szabli (…) Wołodyjowski mnie doszedł. A i Kmicica poduczyłem też nieźle”. Niewielu podejrzewało go o umiejętności szermiercze, jednak na kartach „Ogniem i mieczem” udowodnił, że jest doskonałym fechmistrzem.
Z pierwszej części Trylogii dowiadujemy się, że szczególnie bliskie relacje łączyły go z Michałem Wołodyjowskim, który był dla Zagłoby niczym syn. Uśmiech czytelnika musi budzić historia tej dwójki, którzy swego czasu urządzali sobie doskonałe zabawy kosztem nieświadomych rywali. Kiedy zapowiadało się na pojedynek Zagłoba zwykł mawiać:
„Mój mospanie! już bym też nie miał sumienia, gdybym na śmierć oczywistą waćpana narażał, sam się z nim potykając; spróbuj się lepiej z tym oto moim synalkiem i uczniem, bo nie wiem, czy i jemu sprostasz”.Wtedy zza jego pleców wysuwał się młodziutki Wołodyjowski
„ze swymi zadartymi wąsikami, zadartym nosem i miną gapia i czy go przyjmowano, czy nie, puszczał się w taniec, a że istotnie mistrz to był nad mistrzami, więc po kilku złożeniach kładł zwykle przeciwnika”.
Zagłoba szczerze kochał Wołodyjowskiego. Na wieść o nieszczęściu, jakie spotkało Michała powiedział: „Mnie on i od rodzonego bliższy, tym bardziej że rodzonego nigdy nie miałem”. Szybko wówczas podjął decyzję, że mimo podeszłego wieku musi wybrać się w podróż do swojego serdecznego przyjaciela:
„Teraz nie tylko trzeba do Michała jechać, ale przy nim zostać, nie tylko z nim płakać, ale perswadować; nie tylko mu Ukrzyżowanego jako przykład pokazywać, ale uciesznymi krotochwilami myśl i serce rozweselić. Ot, wiecie, kto powinien jechać?- ja! i pojadę! tak mi dopomóż Bóg! Znajdę go w Częstochowie, to go tu przywiozę; nie znajdę, to choćby na Multany za nim się powlokę i póty go szukać nie przestanę, póki o własnej mocy szczyptę tabaki sobie do nozdrzech podnieść zdołam”.Zwracając się tymi słowami do Skrzetuskiego i Kmicica, czyli głównych bohaterów dwóch pierwszych części Trylogii, Zagłoba dał do zrozumienia, że właśnie Michała uważał za swojego najbliższego kompana, dla którego był gotów zrobić wszystko. Zanim jednak wypowiedział te słowa, przez długi czas tak mocno współczuł Michałowi, że od jego łez „aż staw wezbrał i stawidła trzeba było otwierać”.
Bohater wielokrotnie dawał dowody oddania i lojalności wobec przyjaciela. Nie tylko podnosił go na duchu, ale wziął na siebie wielką odpowiedzialność przywrócenia Michała „do świata”, gdy ten zamknął się w klasztorze, ale wytrwale dążył do tego, by na nowo wzbudzić w Wołodyjowskim chęć do życia. Konsekwentnie realizował swój plan wyswatania przyjaciela z Basią, co w jego zamyśle miało zaowocować wspaniałym potomstwem „jadowitych żołnierzy, (…) jakich jeszcze chyba na ziemi nie bywało…”.
Tak samo mocno, jak Michała, Zagłoba zdawał się kochać Basię, o której mawiał, że „to złoto, nie dziewka”. Dlatego też szczególnie mocno zależało mu na tym, by połączyć tę dwójkę. Wykazywał się przy tym „zawziętością właściwą starym ludziom”. Czasami nawet sam mówił sobie, że nie powinien aż tak dalece ingerować w cudze życie, ale zazwyczaj po takiej refleksji przystępował do swatania ze zdwojonym animuszem. Planowanie forteli i intryg, które miały na celu połączyć dwie ukochane przez niego osoby, zajmowało mu całe dnie.
Uwielbiany przez rzesze przyjaciół Zagłoba był dla nich zawsze pełen ciepła i uśmiechu. Zupełnie inaczej sytuacja wyglądała, gdy ktoś zaszedł mu za skórę. Z całych sił szlachcic nie znosił zdrajców Ojczyzny, do których zaliczał między innymi Bogusława Radziwiłła. Na samą myśl o tym człowieku bohater czerwienił się z gniewu, aż mu oczy na wierzch wychodziły. Nienawiść do Radziwiłła i jemu podobnych brała się z wielkiej miłości Zagłoby do Rzeczypospolitej. Szlachcic był gotów oddać życie za Ojczyznę, w której obronie wielokrotnie stawał na polach bitew. Z wiekiem jednak zamienił wojaczkę na politykę.
Jako reprezentant szlachty na dążył za wszelką cenę do tego, by polski tron nie został przejęty przez obcokrajowca, ani przez zdrajcę. Bardzo poważnie podchodził do swojej służby publicznej, co przejawiało się tym, że nigdy nie żartował na ten temat. Kiedy chodziło o losy państwa zawsze pozostawał surowy i powściągliwy. Można powiedzieć, że był doskonałym dyplomatą, ponieważ wiedział „jak do kogo przemówić”. Świetnie radził sobie w oficjalnych sytuacjach, kiedy naprzeciwko niego stawał jakiś wielki dostojnik. Widać to najlepiej w jego rozmowie z prałatem. W odpowiedzi na komplementy duchownego Zagłoba odpowiedział:
„Eksperiencja (…) szczególniej w wojennym rzemiośle, z samym wiekiem przyjść musiała i może dlatego jeszcze nieboszczyk pan Koniecpolski, ojciec chorążego, czasem o radę mnie pytał, potem zaś: i pan Mikołaj Potocki, i książę Jeremi Wiśniowiecki, i pan Sapieha, i pan Czarniecki, ale co do przezwiska Ulisses, temu się zawsze przez modestię oponowałem”.Widzimy, że umiejętnie potrafił podkreślać swoje zasługi i dokonania, jednocześnie sprawiając wrażenie kogoś skromnego i pokornego.
To właśnie Zagłoba wpadł na pomysł, by namówić do ubiegania się o tron Michała Korybuta Wiśniowieckiego, syna zacnego księcia Jeremiego. Dowiódł tym samym, że leży mu na sercu los Ojczyzny dużo bardziej, niż pozostałym szlachcicom. Co więcej, to głównie dzięki dyplomatycznym zabiegom bohatera, kandydatura Wiśniowieckiego zyskała poparcie sporego grona posłów. Sienkiewicz bardzo trafnie określa umiejętności polityczne szlachcica: „(…) pan Zagłoba pływał w tym morzu jak ryba”.
Równie poważnie jak politykę, traktował szlachcic swoje obowiązki opiekuna młodych dziewcząt. Już w „Ogniem i mieczem” widzieliśmy go sprawującego pieczę nad piękną kniaziówną Kurcewiczową, co wspominał z rozrzewnieniem nawet kilkadziesiąt lat później. Natomiast w „Panu Wołodyjowskim” powierzono mu pod opiekę Basię i Krzysię, „aby swą powagą i wiekiem niewiasty od złych języków zasłonić”. Zagłoba szczególnie blisko emocjonalnie związał się z tą pierwszą bohaterką, którą nazywał „hajduczkiem”. Wielokrotnie widzimy go zatem w towarzystwie młodych i pięknych kobiet, wobec których zachowuje się niczym odpowiedzialny i troskliwy wuj.
Zagłoba doskonale znał się na ludziach. Umiejętność ta przydawała się mu nie tylko w polityce, ale i w codziennym życiu. Doskonale wiedział co i jak trzeba komuś powiedzieć, aby osiągnąć zamierzony cel. Udowodnił to, kiedy na prośbę Ketlinga wstawił się w jego imieniu u stolnikowej. Powiedział wówczas do Szkota:
„Już też się o to nie bój. Pani stolnikowa istna tabakierka grająca. Jak nakręcę, tak i zagra. Zaraz do niej idę. Trzeba ją nawet uprzedzić, aby na twój proceder z panną krzywo nie patrzyła, ile że wasz szkocki proceder inny, a nasz inny. Jużci nie będę zaraz deklarował w twoim imieniu, jeno tak sobie wspomnę, że ci dziewka w oko wpadła i że dobrze by było, żeby z tej mąki chleba rozczynić. Jak mi Bóg miły, że zaraz idę, a ty się nie strachaj, bo przecie wolno mi powiedzieć, co mi się spodoba”.Jak się później okazało, również na tym polu Zagłoba okazał się być wyrafinowanym i skutecznym graczem, gdyż Ketling i Krzysia, w dużej mierze dzięki niemu, wkrótce stali się parą.
Jego przenikliwość i intuicja nie zawiodła go przy ocenie charakteru Azji: „(…) młody Tatar nie bardzo mu się podobał, chwilami bowiem, nie twarzą wprawdzie, ale ruchami i spojrzeniem, przypominał słynnego wodza Kozaków, Bohuna”. Z czasem historia pokazała, że Zagłoba nie mylił się co do niego.
Poza mądrością życiową, która brała się z olbrzymiego doświadczenia, szlachcic wielokrotnie popisywał się znajomością historii, obyczajów, religii, a także języków obcych. Zagłoba bardzo wprawnie władał łaciną, czego niejednokrotnie dowodził. Uwielbiał wplatać w swoje wypowiedzi pojedyncze słówka w tym języku. Zdarzało mu się także wypowiadać w łacienie całe zdania, jak to skierowane do uczonych teologów: „Apud Polonos (…) nunquam sine clamore et strepitu gaudia fiunt”, co oznacza: „U Polaków radość nie może się obyć bez krzyku i wrzawy”.
strona: - 1 - - 2 - - 3 -