Wszystko układało się dobrze do momentu, gdy z chaty na uboczu wsi dobiegł ich piekielny hałas, przypominający wycie wilka. Wojownicy poderwali się z ziemi, chwycili dzidy. Powstało zamieszanie, wszystkich ogarnęła panika. Krzyczano Nasze Mzimu. Wystraszony Kali powiedział do Stasia: – Panie, to czarownik zbudził złe Mzimu, które boi się, że je ominą ofiary, i ryczy ze złości. Uspokój, panie, czarownika i złe Mzimu wielkimi darami, albowiem inaczej ci ludzie zwrócą się przeciw nam. Chłopca ogarnął gniew na myśl o chciwości czarownika i przy pomocy Kinga zdemaskował intrygę. Okazało się, że Kumba nie był czarownikiem, lecz złodziejem, który oszukiwał swój lud przez wiele pór dżdżystych i suchych (czyli lat). Za karę skazano go na banicję.
W wiosce urządzono zabawę na cześć dzieci, a Kali w zamian Stasia uczynił braterstwo z królem M’Rua, czyli zjadł z władcą wątrobą zabitego koźlęcia.
Karawana ruszyła dalej. Po drodze mijała kolejne wioski. Jedne leżały obok siebie, a inne oddalone o dwa dni drogi. Wszystkie otaczało szerokie ogrodzenie dla ochrony przez atakiem lwów. Było ono spowite pnączami i z daleka wyglądało jak dziewiczy las. W każdej wiosce karawanę przyjmowaną jak u M’Ruy. Na początku nieufnie, potem za sprawą opowieści Kalego – z podziwem i czcią. Wielkiemu Panu, Władcy Słonia i Piorunów i Dobremu Mzimu składano pokłony i dawano dary za odwiedziny w wiosce. Kali zawsze musiał już bratać się z królem, zjadając wątrobę koźlęcia umazaną krwią kolejnego władcy.
Jadąc dalej, podróżnicy przeszli góry i wąwozy, aż w końcu weszli na podgórze, gdzie mieli groźne spotkanie z wobo – rodzajem kota, który chciał zabić Nel, a którego unieszkodliwił Staś. Gdy martwego potwora zobaczył Kali, twierdził, że nigdy żadnemu Murzynowi nie udało się go zabić: – „Lew ryczeć w nocy i nie przeskoczyć przez częstokół, a wobo przeskoczyć w biały dzień i zabić dużo Murzynów w środka wsi, a potem porwać jednego i zjeść. Od wobo włócznia nie obroni ani łuk, tylko czary, bo wobu zabić nie można.”
Karawana szła dalej w kierunku jeziora. W czasie postoju dzieci cały czas kleiły latawce i wypuszczały je na wiatr. Staś, obok napisów angielskich i francuskich, dodawał arabskie. Chciał mieć pewność, że jak najwięcej osób odczyta ich wołanie o pomoc. Bardzo się ucieszył, gdy pewnego dnia Kali oświadczył, że rozpoznaje po łańcuchu gór na wschodzie swe rodzinne okolice. Oznaczało to, że jechali w dobrym kierunku. W końcu dojechali do wioski Kalego, pomogli narodowi Wa-hima w walce z Samburu. Po odstawieniu Nel i Mei do Lueli (tzw. bezpieczne miejsce), Staś zgodził się pomóc. Czarnoskóry kompan chłopca w bardzo krótkim czasie przyprowadził około trzystu wojowników Wa-hima rozgonionych po okolicy przez oddziały Samburu. Staś zgodził się stanąć na czele małej armii i wyruszył z wojownikami na odsiecz królowi Fumbie. Dzięki pomysłowości Tarkowskiego wojna zakończyła się sukcesem Wa-hima, którzy wygrali bezapelacyjnie bitwę pod górą Boko. Samburu przegrali sromotnie to starcie. Ich król Mamba poległ na polu bitwy. Podobny los spotkał również króla Fumbę, a jego następcą został Kali (jego syn). Nowy władca ze swoim narodem otaczali Stasia i Nel wielką, wręcz boską, czcią. Gdy dziewczynka drzemała, nowy król zakazał swoim podwładnym głośno mówić pod groźbą pozbawienia języka.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 - - 10 - - 11 - - 12 - - 13 - - 14 - - 15 - - 16 - - 17 -