Bitwa wrzała. Dzień w dzień wdzierały się na niebo Anglii niemieckie bombowce. Biły jak taranem w ów bastion, by go skruszyć i zburzyć. Hitler był zdumiony: bastion wciąż się trzymał. Hitler był rozjuszony: bastion nadal się bronił.
Owe gratulacje i uznanie ze strony najwyższych czynników brytyjskich były nie tylko wiernym odblaskiem entuzjastycznego podniecenia, jakim zapałała cała Wielka Brytania do polskich myśliwców, tak skutecznie broniących ziemi brytyjskiej, lecz miały i głębszy, bardziej polityczny cel: chodziło o podniesienie morale narodu brytyjskiego przez pokazanie mu, że w walce z Hitlerem nie jest sam i że polscy sojusznicy wierzą w ostateczne zwycięstwo Brytanii. W tych ciężkich dla Brytyjczyków dniach nawet takie źródła otuchy miały swą ważną wymowę.
Na wysokości 20000 stóp wszedł na szlak nieprzyjacielskich bombowców. Wtedy otrząsnął się zupełnie, ochłonął, był znów sobą, zaśmiał się z kaprala. I zrozumiał, jak olśnienie, wielką prawdę tej wyspy: takiemu narodowi spalą zapewne wszystkie Londyny, lecz i wtedy nawet nie straci spokoju – i kto wie, czy właśnie tą niebywałą niewzruszonością nie wygra wojny.
Jego niepokonana żywotność była wzruszająca i czasem, patrząc na to nieugięte chłopię znad Wisły, odnosiło się wrażenie, że Daszewski był więcej niż dziarskim myśliwcem. Że Daszewski to symbol czegoś niezniszczalnego. Że jego ból i blizny, i słoneczne oczy, i uśmiech – to rzeczywiście symbole zwycięskiego, choć w ranach, narodu.
To jednak była przyjazna chmura. Trzeba było może ufać jej i wytrwać do ostatka. Nieszczęście przyszło wtedy, gdy między człowiekiem a przychylnością chmury wtargnęły do duszy ludzkiej szkodliwe moce, lęk. Bo tam u góry, w przestworzach, było zupełnie tak samo jak na ziemi: przyjaźń, nawet przyjaźń między człowiekiem a przyrodą – opierała się na odwiecznych prawach zaufania.
Z odległych krain wierni Mahometa ciągną pielgrzymką do Mekki i po drodze tańczą. Jeszcze dalsza niż do Mekki i jeszcze żmudniejsza była droga Polaków do Polski. Była kręta, zawiła, wielotorowa, ciernista, chlubna i również usłana częstym tańcem. Tańcem śmierci. A gdzieś na jednym z tysięcznych zakrętów tej drogi sterczało jak biały kamień przydrożny skaliste wybrzeże Kanału Angielskiego, niemy świadek powietrznych tanów i niezwalczonego pociągu polskich myśliwców do „metody Frantiszka”.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 -