Trzy miesiące naprawiania parowca, a następnie kolejne dwa miesiące przedzierania się w górę rzeki, tyle czasu Marlow spędził w miejscu, które przypominało mu piekło. Podróż statkiem była niezwykle trudna i satysfakcjonująca dla głównego bohatera. Załogę stanowili poza nim dyrektor, kilku mężczyzn ze Stacji i dwudziestu tubylców, których siła fizyczna nie raz pozwalała wydobyć parowiec z mielizn rzeki.
Wreszcie załoga dopłynęła do małego obozowiska. Tam, w małej szopie, Marlow odnalazł książkę zatytułowaną Badania dotyczące pewnych zagadnień marynarskich, a na jej marginesach widniały notatki w języku rosyjskim. Natrafił też na ostrzeżenie o niebezpieczeństwie czyhającym w górze rzeki.
Marlow wiedział, że obóz Kurtza znajduje się już niedaleko, ale wolał zakotwiczyć parowiec na noc. Rano statek spowity był mgłą, którą rozdarł przerażający krzyk. Widoczność z każdą minutą się pogarszała. Marynarz był przekonany, że w powietrzu czai się coś złego. Jakieś dwie godziny po opadnięciu mgły statek został zaatakowany przez plemię tubylców. W walce zginął między innymi sternik parowca. Pracownicy Stacji otworzyli ogień do czarnoskórych napastników, lecz ich to wcale nie odstraszało. Dopiero dźwięk gwizdka parowego uruchomionego przez Marlowa wywołał popłoch u tubylców.
Podczas gdy załoga nie oprzytomniała jeszcze po zetknięciu z wojownikami, ich oczom ukazał się wyczekiwany obóz Kurtza. Na brzegu oczekiwał ich młody Rosjanin, pomocnik agenta, który z miejsca wyjaśnił Marlowowi, że tubylcy traktowali światłego pracownika kompanii jak swoje bóstwo. Arlekin, jak nazywał go w duchu główny bohater, nie ukrywał, że Kurtz popadł w obłęd i wymaga natychmiastowej pomocy. Marlow wysłuchując opowieści o stworzonej przez agenta małej armii, której celem było grabienie okolicznych ludów z zapasów kości słoniowej, rozglądał się za pomocą lunety. Nagle dostrzegł, że na pale rozmieszczone wokół chaty Kurtza nadziane były głowy czarnoskórych wojowników. Rosjanin wyjaśnił, że należały one do buntowników. Pomimo wielu barbarzyńskich aktów, jakich się dopuścił Kurtz, Arlekin wciąż darzył go wręcz uwielbieniem, czego nie mógł pojąć główny bohater.
Pracownicy Stacji wynieśli chorego agenta na noszach z jego chaty i zanieśli go na pokład, chociaż najpierw na drodze stanęli im tubylcy. Kurtz uspokoił ich wówczas jednym ruchem ręki i rozkazał się rozejść. Marlow zadecydował, że będą musieli poczekać do następnego ranka z wyruszeniem, gdyż było zbyt późno. Wreszcie udało mu się zamienić kilka zdań na osobności z Kurtzem, dzięki czemu pojął na czym polegał jego fenomen. Główny bohater nie dał się jednak oczarować i nie ukrywał, że potępiał niehumanitarne metody pracy Kurtza.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 -