Bóg nigdy nie przychodził Róży z pomocą. Od małego przekonywana o jego istnieniu, próbowała z rzadka usprawiedliwiać się przed nim ze swoich grzechów albo wzywać go na ratunek. Żadnym znakiem wszakże nie zdradził swoich nakazów, nie odpowiadał na wezwania, nie przyjmował tłumaczeń. A w najważniejszej chwili życia zawiódł. (...)
Wierzyła, że wola Boga nie może być zła albo bezsilna, że Bóg nie może nakazać zdrady albo zdradzie ulec.
I jakże zachował się Bóg? Czy można było prosić go goręcej, zawierzyć mu skarb cenniejszy niż miłość? (145/146)
- Teraz dopiero mi dobrze. Jestem wolna. Wezmę rewolwer i z tyłu strzelę w syna. Siedzi nad matematyką: głuchy, ślepy, nie zauważa matki. Wejdę i strzelę – może śmierć swoją zauważy. Albo położę się z Adamem, wyjmę nóż spod poduszki, zarżnę cnotliwego katolika, jagnię Chrystusowe. A ty co? [mowa o Bogu] Jeżeli policjant nie zaprowadzi do więzienia, ty włosa z głowy mojej nie strącisz. Więzienie mnie nie straszne! tak samo można tam łbem walić o posadzkę. Jestem wolna. Człowiek podły wszędzie, zawsze jest wolny. (148)
Zmąciły się myśli. Liście i woda zaczęły szumieć, światło księżycowe zabrzęczało jak struna e. Róża cała przemieniła się w słuch. Dźwięk światła coraz był wyraźniejszy, chwytała już tonacje, rozróżniała klucze, rytm tętnił w skroniach. Nuciła. Melodie stawały się konkretne, zorkiestrowane coraz dokładniej, w końcu utworzyły Allegro non troppo z koncertu D-dur Brahmsa. Miesiąc temu poznała ten koncert (Ysay grał go w Moskwie) i doznała takiego zachwytu, jakiego nie czuła nigdy nawet z powodu Kreutzerowskiej Sonaty... Tak, niczym innym nie była piękna noc, tylko koncertem D-dur Brahmsa. (...)
- Zagram czy nie zagram? (...)
Zupełnie tak samo wyraźnie jak szelest liści za szybą, plusk sadzawki i szkliste dzwonienie księżyca słyszała wiolonczele, flety, altówki Brahmsowskiego koncertu. Wyczekała, aż rozwieje się akord trąbek...
Pierwsze takty skrzypcowego partu zadźwięczały blado, w palcach nie było jeszcze ciepła, w piersi za wiele żaru. Niebawem wszakże wyrównał się bieg krwi, prawa stopa ledwie widoczną pulsacją wybijała rytm, ramiona stężały na marmur, kiście nabrały miękkości.
Poprze kantylenę płynącą na fali klarnetów dotarła łatwo do sola, które wypadło bezbłędnie. Upojona uległością mięśni i współbrzmieniem fikcyjnej orkiestry, zwycięsko snuła pasaże. Ton nabierał z wolna mocy, forte espressivo miało już pełny wyraz, staccata, szóstki arpeggia ulatywały ze strun pasmami niezakłóconej błogości. Ostatnia fermata tyła jak szczęśliwe westchnienie.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 -