Zachłysnęła się: cieniutko, śpiewnie zapłakała. Marta w popłochu ogarnęła ramionami ciemną postać.
- Matko droga, wiem. Lepiej już skończ... Róża jednak rozplotła objęcie.
- Nie, nie, do końca daleko... Słuchaj. Tamte słowa... Z tamtymi słowami – zacięła się. – A cóż to za ważne słowa? Wstyd i śmiech powtórzyć komu! Że niby ktoś mógł przez całe długie życie powtarzać sobie takie głupstwo w ciągu bezsennych nocy i parszywych dni – raz na pociechę, raz na szyderstwo... Że mógł tymi dwoma słowami nakarmić całe swoje życie. Ale, Marciu, trzebaż wiedzieć, jak było! Przecie sens słowa nie zawsze jest ten sam, głupie słowo może nabrać nadludzkiej powagi, jeżeli padnie w chwili, która na nie czeka... Ach, jak czekałam, ja tak strasznie z całej mocy czekałam wtenczas w Warszawie na dobre czyjeś słowo!
(...)
Więc pomyśl, Marciu, co znaczyły, czym stały się dla mnie te słowa Michała!... Kiedy on – piękny taki, syn mistrza, polskiej sławy syn, tutejszy warszawski młodzieniec – zapatrzył się we mnie jak w zjawisko... kiedy ręki mojej szukał, pobladły... kiedy, wyrazów dość rzadkich w mowie własnej nie znajdując, po niemiecku aż urodę moją chwalił... to tak jak gdyby Polska pierwszy raz w ramiona mnie swoje przygarnęła! Nie tylko wiarę w siebie odzyskałam, nie tylko miłość do pięknego tego i dobrego Michała zapaliła się we mnie, ale i Ojczyznę raptem poczułam wkoło siebie, ziemię własną pod stopami i Boga nad sobą!...
(...)
- Tak, zbliżam się, Marciu, do najważniejszej rzeczy... Przez kogo? dzięki komu mogę dziś odpuścić winowajcom i prosić, żeby mnie odpuszczono? Dzięki – niemu. Dzięki – Gerhardtowi. Urocznymi słowami odezwał się ten Niemiec w Królewcu! Przed nim stała zła, śmieszna, stara kobieta, której nie danym było przeżyć swego życia: prawda... Ale mnie, kiedy posłyszałam te słowa, wydało się, Marciu, że tak nie jest! Że to Róża rozkwitająca. Że to stoi z czarnymi warkoczami śniada, obca, w nieznajomej ojczyźnie zabłąkana dziewczyna z sercem jeszcze cichym i mocnym... I że nie doktor, nie Niemiec, tylko Michał zachęca mnie znowu do świata! (...)
- Mnie wydało się, Marciu, że nie za mną, a przede mną życie. Wszystko, co nie moje, przypadkiem własną złością na mnie w ciągu lat zwalone – Adam, jego dzieci, nieudana muzyka, cała góra niedorzeczności okropnych – wszystko to z mózgu z piersi ustąpiło... I obudziłam się w tamtej godzinie, pośród tamtego wieczoru u Bądskich, w szesnastej mojej wiośnie. Szczęście, szczęście nadludzkie! Obudziłam się... Patrzę w oczy łaskawe, miłość czuję, chcę zaśmiać się, ramiona stulić, w uścisk oddać ciało, duszę w niewolę, usta same coś szepcą... I przytomnieję. I słyszę, co moje usta powtarzają: "So alt und so dumm ist noch immer dies Wesen"...* Nie. wiem ja, Marciu, jak zapłaciłam, jak wyszłam... Doktór odprowadził mnie do drzwi – to wiem, bo jeszcze jedno spojrzenie jego zapamiętałam, jedno dotknięcie, słowa jeszcze jedne... Położył rękę na moim ramieniu... Przytrzymał mnie w progu, wzrokiem ciężkim objął, zaszeptał: "Ruhe... Ruhe... mein Kind"*.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 -