W tych to zabawach strychowych, gonitwach i skokach poprzez pełne sąsieki i góry jabłek zdarzało się Cezaremu dopadać panny Karoliny, chwytać ją i trzymać w objęciach. Raz nawet zdarzyło mu się trzymać ją znacznie dłużej, niż nakazywały okoliczności i prawo zwycięstwa – tudzież zdarzyło mu się dotknąć w przelocie ustami jej policzka, różowego i świeżego jak jabłko najkraśniejsze i najwonniejsze. Po tym ostatnim wypadku nastały kwasy, dąsy, parogodzinne: „stanowczo nie rozmawiam z panem” – lecz nadeszło również i ułaskawienie z zastrzeżeniem najmocniejszego usiłowania poprawy.
Tymczasem pani Laura, by zebrać pieniądze na protezy dla ofiar wojny, urządzała wielki piknik charytatywny. Oczywiście do pomocy w pracach organizacyjnych zatrudniła również młodego Barykę, który, w związku ze zbliżającym się balem, miał jeden podstawowy problem – nie posiadał niezbędnego na taką okazję fraka. Wiedział o tym wspaniałomyślny Hipolit, który potajemnie zafundował przyjacielowi strój, zamawiając go u częstochowskiego „mistrza Poola”. Kiedy Cezary, odkrywszy podarek, przymierzył frak i z upodobaniem przeglądał się w lustrze, dostrzegł pannę Karolinę. Uchylił drzwi i zwabił ją do swego pokoju, gdzie obdarował ją namiętnymi pocałunkami. Dziewczyna początkowo opierała się, ale potem uległa. Całą scenę oglądała z ukrycia panna Wanda, która od czasu wspólnej gry na fortepianie potajemnie kochała się w Czarku. To była istna choroba, która z jednej strony odbierała jej zdolność rozumnego myślenia:
Ten widok cisnął w nią jakby oszczepem diabła i utkwił w piersiach jak grot o trzech węgłach, którego już z piersi nic wydrzeć nie zdoła. Zaciskała oczy, zamierała, konała od tego widoku. Pakowała sobie całą chustkę w usta, żeby nie skomleć i nie szczekać, gdy się to widowisko wciąż i wciąż przed jej oczyma roztwierało.
Któregoś razu Cezary znalazł się sam na sam z Laurą w Odolanach. Młodzieniec nie miał jak wrócić do Nawłoci, więc pani Laura zaproponowała mu, ze go podwiezie. Zanim wsiedli do bryczki, Czarek zapewnił swoją wybawicielkę, że z nią będzie najwięcej tańczył w czasie balu, nie bacząc na zazdrość jej narzeczonego. W bryczce niewinny flirt przerodził się w płomienny romans:
Konie gnały szeroką, piaszczystą drogą alei. Światła latarni rzucały nagłe strzały popłochu między wielkie pnie lip i topoli. Kareta na wybojach kołysała się to tam, to sam, jak łagodna kolebka. Czarne jej pudło i lustrzane okna, zasłonięte firankami, rzucały tajemnicze lśnienia i przecinały noc jesienną, która szybko zeszła na mokre łąki i zwiędłe pola. W tej dzikiej niespodziance rozkoszy, w niebezpieczeństwie, w locie pośród pól, w kołysaniu i drżeniu była
otchłań radości obojga przygodnych kochanków. Oszaleli do cna od nagłej pasji, marzyli o rozkoszy swej, doświadczając jej w pełni. Pocałunki ich i pieszczoty były bezdenne jak ta noc, pełne potęgi niewyczerpanej jak fuga koni niosących się w przestrzeń.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 - - 10 - - 11 - - 12 - - 13 - - 14 -