Był wietrzny i mroźny dzień, czwartego stycznia, termin odstawienia Marcinka do szkoły. Państwo Borowiczowie postanowili odwieźć jedynaka na miejsce. Przed domem stały malowane sanie, przygotowane do drogi. Około pierwszej po południu, wyruszyli do Owczar. Pan Walenty Borowicz palił fajkę na krótkim cybuszku, ukradkiem ocierając łzy. Jego żona, Helena, nie powstrzymując płaczu, wpatrywała się wzruszonymi oczami w syna.
Dobrze wiedzieć
Czytanie tego streszczenia zajmie Ci ok. 40 minut. Nie masz tyle czasu? Sprawdź: Krótkie streszczenie Syzyfowych prac
Czytanie tego streszczenia zajmie Ci ok. 40 minut. Nie masz tyle czasu? Sprawdź: Krótkie streszczenie Syzyfowych prac
Chłopiec, duży, tęgi i muskularny ośmiolatek o rozumnej i miłej twarzy, siedział „w nogach”. Ubrany w odświętny strój – barankową czapkę, bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki, z niepokojem obserwował zachowanie rodziców, rozumiejąc, że w szkole, którą mu zachwalano, nie będzie miał dobrze. Widok wioski rodzinnej znikł mu szybko z oczu, a ojciec co chwilę pokazywał mu zajęcze tropy na śniegu. Marcinek wpatrywał się w leśną czeluść z lękiem, który wywoływała bolesna myśl o nowym miejscu.
Po jakimś czasie Marcinek dostrzegł w oddali szereg białych ścian, pokrytych strzechami. W jego oczach pojawiły się łzy, kiedy matka wyjaśniła mu, że zbliżają się do Owczar. Pani Borowiczowa próbowała pocieszyć jedynaka, tłumacząc, że jest mądrym chłopcem i musi się uczyć, a pan Walenty dodał, że nawet nie zauważy, jak szybko czas minie i na Wielkanoc wróci do domu. Marcinek po raz pierwszy poczuł przejmujący lęk, który ścisnął mu serce i w milczeniu słuchał nawału opowieści o szkole, mundurze, konieczności uczenia się i wielkanocnych mazurkach, które będą na niego czekały.
Tymczasem sanie wjechały w szeroką wiejską drogę i zatrzymały się przed budynkiem z napisem nad drzwiami: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze (szkoła początkowa w Owczarach). Na powitanie przybyłych natychmiast wybiegł nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, w towarzystwie żony, pani Marcjanny z Piliszów. Marcinek zapytał matkę, czy widzi, jak nauczycielowi strasznie rusza się grdyka, lecz natychmiast został uciszony.
Pan Ferdynand zbliżał się ze sztucznym uśmiechem, kłaniając się co chwilę. Jego żona, nieco śmielsza, w szafirowych okularach na nosie, które nie spodobały się Marcinkowi, zaczęła pomagać pani Borowiczowej przy wysiadaniu z sanek. Potem zwróciła się do chłopca, pytając go, czy płakał i dodała, że powinien zrozumieć, że jego rodzice oczekują po nim wiele. Przybyłych wprowadzono do niewielkiego pokoiku, zastawionego mnóstwem gratów, w którym jeden kąt zajmowało ogromne łóżko. Marcinek z przerażeniem zauważył wiszącą na ścianie pięciopalczastą, rzemienną dyscyplinę i zrezygnowany, zmusił się, aby nie cofnąć się przed kościstą dłonią, którą pan Ferdynand położył na jego głowie. Ze strachem pomyślał, że matka zostawi go w tym miejscu, a nauczyciel z czasem będzie wymierzał mu karę.
Do pokoju weszła dziesięcioletnia dziewczynka i dygnęła. Pani Wiechowska wyjaśniła, że ma na imię Józia, jest siostrzenicą księdza Piernackiego i będzie uczyła się z Marcinkiem, nakazując jej przywitać się z chłopcem. Pan Borowicz pochylił się nad synem i szepnął, by powitał nową koleżankę. Zawstydzony Marcinek wysunął się na środek izby i zamaszyście zsunąwszy nogi, kiwnął się przed Józią, która straciła całkowicie śmiałość i chciała wymknąć się z pokoju, kiedy drzwi otworzyły się niespodziewanie i pojawiła się w nim brzydka dziewczyna, niosąca samowar. Nauczycielka zaczęła parzyć herbatę w sposób niezwykle obrzędowy i ceremonialny, z czego wynikało, że herbatę państwo Wiechowscy piją niezwykle rzadko.
Za oknem powoli zapadał zmrok. Pan Borowicz zaczął rozmowę z nauczycielką o ostateczną umowę o „leguminy” (opłaty w naturze) za naukę jedynaka. Marcinek stał obok matki i przysłuchiwał się. Dialog ten uświadomił chłopcu, że rzeczywiście zostaje w szkole i sprawił mu ból. Chwilami chciał chwycić matkę za suknię i zaprotestować przeciwko nieuchronnemu losowi, lecz potem ogarnęła go głucha rozpacz. Pani Borowiczowa skrupulatnie notowała wszystko w małej książeczce, czując na sobie wzrok syna. Pani Marcjanna upominała się o ryby, włoszczyznę, len, płótno, na co Borowicz powiedział, że jest nienasycona. Wiechowska odparła, że wynajęcie prywatnego korepetytora kosztowałoby ich znacznie więcej.
Szlachcic przerwał jej niecierpliwie, mówiąc, że na korepetytora go nie stać i nie miałby nawet gdzie go ulokować. Pani Borowiczowa dodała, że Wiechowski doskonale przygotuje chłopca do pierwszej klasy, a Marcinek udowodni wszystkim, że potrafi się uczyć i nie będzie płakał. Malec spojrzał na nią odważnie i uśmiechnął się, sprawiając, że matka nie mogła już powstrzymać łez. Ojciec pogłaskał go po głowie, nie mogąc wymówić słowa.
Zapadła noc i około godziny siódmej pan Walenty wstał od stołu, zbierając się do powrotu do Gawronek. Pani Helena położyła zawiniątko z bielizną syna obok łóżka, na którym chłopiec miał spać, sprawdzając, czy siennik jest wystarczająco miękki i szybko pożegnawszy się, wsiadła do sań. Równie pośpiesznie wyszedł za nią mąż. Nauczycielka trzymała chłopca za rękę, a pan Wiechowski klepał go po ramieniu.
Konie ruszyły, a Marcinek z przerażaniem spostrzegł, że głowy rodziców znikają w ciemnościach. Nagle krzyknął przeraźliwie, wyrwał się kobiecie i pobiegł za saniami. Potknął się i upadł na ziemię, wzywając matkę. Wiechowscy pochwycili go za ręce i siłą zaprowadzili do szkoły. Chłopiec ucichł, zdumiony faktem, że nigdzie nie widzi matki. Z zaciśniętymi zębami wszedł do mieszkania i wysłuchał długiej przemowy nauczycielki, cały czas myśląc o pani Helenie.
Tymczasem służąca Małgosia i nauczyciel zaczęli rozstawiać w pokoju parawany między łóżkami, na których miały spać dzieci. Marcinek położył się i zaczął obmyślać plan ucieczki. W końcu zasnął, spłakany i znużony wrażeniami minionego dnia. Obudził się w nocy, słysząc głośne chrapanie. Dostrzegł jakąś postać na łóżku obok i poczuł osamotnienie. Na kanapie, na której siedzieli wcześniej rodzice też ktoś spał. Długo nie mógł zasnąć i nazajutrz obudził się dość późno. W pokoju nie było nikogo, a zza drzwi, obok których wisiała dyscyplina, dobiegały przytłumione rozmowy. Zaciekawiony Marcinek zaczął nasłuchiwać. Z kuchni wyszła nauczycielka i kazała mu się przygotować, co chłopiec wykonał niechętnie, gdyż w domu zawsze pomagała mu we wszystkich czynnościach matka.
Po śniadaniu pani Marcjanna zaprowadziła go do izby szkolnej, zapełnionej chłopcami i dziewczętami w różnym wieku, z których część siedziała w ławkach, a część stała pod oknami. Kobieta zwróciła się do kilkunastoletniego chłopaka, Michcika, by pokazał nowemu uczniowi szkołę i wyszła. Wyrostek posunął się w ławce, a Marcinek usiadł obok niego, nieco zawstydzony i zmieszany. Chłopak powiedział, że ma na imię Piotr i zapytał, czy panicz potrafi czytać po rosyjsku, na co Marcinek zaczerwienił się i przyznał, że umie tylko po polsku.
Michcik z zadowoleniem zaczął szybko czytać z rosyjskiego podręcznika Paulsona. Marcinek był całkowicie pochłonięty towarzyszem z ławki i nie zauważył, że wokół nich zebrała się gromadka dzieci, które z zaciekawieniem przyglądały mu się. Piotr zaczął się chwalić, że zna na pamięć wiersze i potrafi liczyć i pisać po rosyjsku, po czym kazał czytać innemu chłopcu, Wickowi Piątkowi, który z trudem wydukał jeden ustęp.
Nagle dzieci rozbiegły się i do klasy wszedł nauczyciel. Na jego znak Michcik wstał i zaczął recytować modlitwę. Wiechowski spojrzał ponuro na zalęknionych uczniów i zaczął sprawdzać listę obecności, odczytując imiona i nazwiska po rosyjsku i poprawiając odpowiadających uczniów. Marcinek nie rozumiał niczego. Potem nauczyciel zaczął wpatrywać się w okno, Michcik odczytywał tekst rosyjskiej bajki. W klasie zapanował gwar, ponieważ dzieci głośno uczyły alfabetu nowicjuszy.
Gdy Piotr skończył czytankę, Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie, które chłopak z mozołem zaczął wyliczać. Marcinek zaczął przysłuchiwać się Piątkowi, który czytał kolejny ustęp bajki i nie rozumiejąc nieznanych mu słów, z trudem powstrzymywał śmiech. Nauczyciel ze złością poprawiał wymowę ucznia, a kiedy ten skończył czytać, z ulgą ocierając spocone czoło, wywołał do odpowiedzi kolejnego chłopca – Bartłomieja Kapciucha.
Na środek izby wyszedł mały chłopiec w nędznej sukmanie i za dużych ojcowskich butach, wyrecytował alfabet i usiadł na swoim miejscu w wyraźną radością. Nauka trwała dość długo i Marcinek z trudem powstrzymywał ogarniającą go senność. Zaczął rozglądać się po nędznej izbie, ze znudzeniem wysłuchując kolejnych uczniów, recytujących mozolnie alfabet przed nauczycielem, który również wyglądał na znudzonego. O godzinie jedenastej Wiechowski przerwał egzaminowanie, nakazał odśpiewanie pieśni i zaczął śpiewać prawosławną pieśń kościelną Kol sławien.
Zawtórował mu Michcik i kilkoro dzieci, pozostałe zaś zaczęły śpiewać polską pieśń Święty Boże, święty mocny. Nauczyciel przerywał śpiew kilka razy, próbując coraz głośniej przekrzyczeć chłopską pieśń, a mały Borowicz ze zdumieniem patrzył na to widowisko. Czerwony z wysiłku Wiechowski zdołał w końcu zagłuszyć chór głosów dziecięcych i z całych sił wrzeszczał Kol sławien nasz Gospod` w Sijonie…
II.
Minęły dwa miesiące obecności Marcinka w szkole i nauczycielka w liście do państwa Borowiczów napisała, że chłopiec „zdumiewające uczynił w naukach postępy”. Marcinek w rzeczywistości umiał już czytać, pisać dyktanda, robić zadania na cztery działania i rozpoczął ćwiczenia na dwu rozbiorach: etymologicznym i syntaktycznym.
Każdego dnia o godzinie drugiej po południu pan Wiechowski rozpoczynał lekcję z Marcinkiem. Chłopiec najpierw odczytywał fragment czytanki, następnie opowiadał jego treść w sposób tak zabawny, że rozweselał nawet nauczyciela. Później rozpoczynała się nauka rozbiorów, do której pan Ferdynand przywiązywał szczególną uwagę.
Największą trudność sprawiała małemu Borowiczowi arytmetyka, której musiał nauczyć się po rosyjsku. Chłopiec dość szybko pojmował rachunki, lecz problem pojawiał się w chwili, kiedy nauczyciel musiał mu tłumaczyć rosyjskie nazwy, które należało zapamiętać. Marcinek najczęściej powtarzał nazwy, gubiąc się coraz bardziej, lecz zapytany, czy rozumie, odpowiadał twierdzącą. Były dni, kiedy arytmetyka stawała się dla niego całkowicie niezrozumiała i wtedy ze strachem myślał, że kłamie i nie uczy się tak chętnie, jak oczekiwali tego rodzice, że nie kocha ich wcale.
Wiechowski bardzo szybko przechodził do dyktanda rosyjskiego, a Marcinek z trudem zapominał o niezrozumiałych zadaniach arytmetycznych. Nauczyciel codziennie powtarzał, że uczeń, który popełni trzy błędy na stronicy dyktanda, nie zostanie przyjęty do klasy wstępnej. Chłopiec obiecywał sobie, że nie zrobi trzech błędów, lecz im bardziej starał się skupić, tym więcej robił błędów na jednej stronie.
Przed południem Marcinek uczył się na pamięć gramatyki rosyjskiej i wierszy. Największe postępy robił w kaligrafii i katechizmie księdza Putiatyckiego. Potrafił odpowiedzieć jednym tchem i bez namysłu na każde pytanie zadane z modlitewnika. Kaligrafię ćwiczył chętnie i często nauczyciel zastawał go piszącego z niezmiennym entuzjazmem ogromne i koślawe litery. Z czasem nauczyciel zabronił mu tej czynności, bowiem jego ręce, mankiety koszuli i kurtki zabrudzone były atramentem, co znacząco zwiększało koszty mydła, które nie zostało uwzględnione w takiej ilości w umowie z rodzicami chłopca.
Marcinek miał również zakaz zabaw z wiejskimi chłopakami ze względu na ich zły wpływ na wychowanie. Przez cały czas więc siedział w pokoju, wsłuchując się w krzyki nauczycielki na służącą lub patrząc na świat przez szyby. Okna pomieszczenia wychodziły na pola, które pokryte były śniegiem aż po widnokrąg. Dla pełnego energii Marcinka te nagie pola były czymś niezwykle smutnym i obcym.
Przez te długie tygodnie żadne z rodziców nie odwiedziło chłopca. Postanowiono go zahartować i nie rozpieszczać wizytami. Tylko raz pani Wiechowska wzięła młodego szlachcica i Józię na spacer. Poszli za wieś i Marcinek ujrzał górę, u stóp której leżały Gawronki, w których się urodził i wychował. Chłopiec popatrzył na rodzinne strony i rozpłakał się głośno, a nauczycielka uraczyła go długim i opryskliwym kazaniem.
W pierwszych dniach marca pan Ferdynand wrócił z sąsiedniego miasteczka z wiadomością, która zatrzęsła murami szkoły – w tygodniu miał przyjechać dyrektor. Pani Marcjanna pobladła, kiedy usłyszała, że o nagłej wizytacji powiedział mężowi Pałyszewski i w całym domu zapanowała wielka trwoga. Józia płakała rzewnie po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i ciekawością, co się wydarzy.
Przez trzy dni nauczyciel trzymał w szkole dzieci, próbując nauczyć je pospiesznie odpowiedzi na pytanie: „zdorowo rebiata!” (jak się macie, dzieci?), pieśni Kol sławien, a Piątka i Michcika ćwiczył w wyliczaniu członków rodziny carskiej. Tej przymusowej nauce towarzyszyły częstsze niż zazwyczaj razy dyscypliną. Marcinek, siedząc w pokoju, przysłuchiwał się płaczom i wrzaskom, dobiegającym z sali szkolnej.
Wieczorami pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy, wystawiał stopnie i wypisywał sprawozdania. Po wsi rozeszła się pogłoska, że ma przyjechać naczelnik, a nauczyciel z każdym dniem stawał się coraz bardziej nerwowy i niespokojny. W szkolnej stancji zaprowadzono porządek, wyszorowano podłogę i wytarto wszystkie przedmioty z kurzu. Z sieni zniknęła beczka z kiszoną kapustą i zagródka z małym cielakiem. Pan Ferdynand przywiózł z miasta dziesięć butelek najlepszego piwa, jedną krajowego porteru, pudełko sardynek i bułki. Pani Marcjanna upiekła zająca i pieczeń wołową.
W przeddzień fatalnej wizyty mieszkanie, kuchnia i izba szkolna stały się miejscem ludzkiego popłochu. Wszyscy biegali przerażeni i nerwowi, w nocy nikt nie spał, a od świtu rozpoczęto przygotowania do przyjazdu naczelnika, o którego przybyciu miał powiadomić posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach. Pan Ferdynand co chwilę przystawał w oknie, wypatrując gońca, a kiedy do szkoły zaczęły schodzić się dzieci, stanie przy oknie powierzył Marcinkowi.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 - - 7 - - 8 - - 9 -