Był wietrzny i mroźny dzień, czwartego stycznia, termin odstawienia Marcinka do szkoły. Państwo Borowiczowie postanowili odwieźć jedynaka na miejsce. Przed domem stały malowane sanie, przygotowane do drogi. Około pierwszej po południu, wyruszyli do Owczar. Pan Walenty Borowicz palił fajkę na krótkim cybuszku, ukradkiem ocierając łzy. Jego żona, Helena, nie powstrzymując płaczu, wpatrywała się wzruszonymi oczami w syna.
Dobrze wiedzieć
Czytanie tego streszczenia zajmie Ci ok. 40 minut. Nie masz tyle czasu? Sprawdź: Krótkie streszczenie Syzyfowych prac
Czytanie tego streszczenia zajmie Ci ok. 40 minut. Nie masz tyle czasu? Sprawdź: Krótkie streszczenie Syzyfowych prac
Chłopiec, duży, tęgi i muskularny ośmiolatek o rozumnej i miłej twarzy, siedział „w nogach”. Ubrany w odświętny strój – barankową czapkę, bekieszę z futrzanym kołnierzem i wełniane rękawiczki, z niepokojem obserwował zachowanie rodziców, rozumiejąc, że w szkole, którą mu zachwalano, nie będzie miał dobrze. Widok wioski rodzinnej znikł mu szybko z oczu, a ojciec co chwilę pokazywał mu zajęcze tropy na śniegu. Marcinek wpatrywał się w leśną czeluść z lękiem, który wywoływała bolesna myśl o nowym miejscu.
Po jakimś czasie Marcinek dostrzegł w oddali szereg białych ścian, pokrytych strzechami. W jego oczach pojawiły się łzy, kiedy matka wyjaśniła mu, że zbliżają się do Owczar. Pani Borowiczowa próbowała pocieszyć jedynaka, tłumacząc, że jest mądrym chłopcem i musi się uczyć, a pan Walenty dodał, że nawet nie zauważy, jak szybko czas minie i na Wielkanoc wróci do domu. Marcinek po raz pierwszy poczuł przejmujący lęk, który ścisnął mu serce i w milczeniu słuchał nawału opowieści o szkole, mundurze, konieczności uczenia się i wielkanocnych mazurkach, które będą na niego czekały.
Tymczasem sanie wjechały w szeroką wiejską drogę i zatrzymały się przed budynkiem z napisem nad drzwiami: Naczalnoje Owczarskoje Ucziliszcze (szkoła początkowa w Owczarach). Na powitanie przybyłych natychmiast wybiegł nauczyciel, pan Ferdynand Wiechowski, w towarzystwie żony, pani Marcjanny z Piliszów. Marcinek zapytał matkę, czy widzi, jak nauczycielowi strasznie rusza się grdyka, lecz natychmiast został uciszony.
Pan Ferdynand zbliżał się ze sztucznym uśmiechem, kłaniając się co chwilę. Jego żona, nieco śmielsza, w szafirowych okularach na nosie, które nie spodobały się Marcinkowi, zaczęła pomagać pani Borowiczowej przy wysiadaniu z sanek. Potem zwróciła się do chłopca, pytając go, czy płakał i dodała, że powinien zrozumieć, że jego rodzice oczekują po nim wiele. Przybyłych wprowadzono do niewielkiego pokoiku, zastawionego mnóstwem gratów, w którym jeden kąt zajmowało ogromne łóżko. Marcinek z przerażeniem zauważył wiszącą na ścianie pięciopalczastą, rzemienną dyscyplinę i zrezygnowany, zmusił się, aby nie cofnąć się przed kościstą dłonią, którą pan Ferdynand położył na jego głowie. Ze strachem pomyślał, że matka zostawi go w tym miejscu, a nauczyciel z czasem będzie wymierzał mu karę.
Do pokoju weszła dziesięcioletnia dziewczynka i dygnęła. Pani Wiechowska wyjaśniła, że ma na imię Józia, jest siostrzenicą księdza Piernackiego i będzie uczyła się z Marcinkiem, nakazując jej przywitać się z chłopcem. Pan Borowicz pochylił się nad synem i szepnął, by powitał nową koleżankę. Zawstydzony Marcinek wysunął się na środek izby i zamaszyście zsunąwszy nogi, kiwnął się przed Józią, która straciła całkowicie śmiałość i chciała wymknąć się z pokoju, kiedy drzwi otworzyły się niespodziewanie i pojawiła się w nim brzydka dziewczyna, niosąca samowar. Nauczycielka zaczęła parzyć herbatę w sposób niezwykle obrzędowy i ceremonialny, z czego wynikało, że herbatę państwo Wiechowscy piją niezwykle rzadko.
Za oknem powoli zapadał zmrok. Pan Borowicz zaczął rozmowę z nauczycielką o ostateczną umowę o „leguminy” (opłaty w naturze) za naukę jedynaka. Marcinek stał obok matki i przysłuchiwał się. Dialog ten uświadomił chłopcu, że rzeczywiście zostaje w szkole i sprawił mu ból. Chwilami chciał chwycić matkę za suknię i zaprotestować przeciwko nieuchronnemu losowi, lecz potem ogarnęła go głucha rozpacz. Pani Borowiczowa skrupulatnie notowała wszystko w małej książeczce, czując na sobie wzrok syna. Pani Marcjanna upominała się o ryby, włoszczyznę, len, płótno, na co Borowicz powiedział, że jest nienasycona. Wiechowska odparła, że wynajęcie prywatnego korepetytora kosztowałoby ich znacznie więcej.
Szlachcic przerwał jej niecierpliwie, mówiąc, że na korepetytora go nie stać i nie miałby nawet gdzie go ulokować. Pani Borowiczowa dodała, że Wiechowski doskonale przygotuje chłopca do pierwszej klasy, a Marcinek udowodni wszystkim, że potrafi się uczyć i nie będzie płakał. Malec spojrzał na nią odważnie i uśmiechnął się, sprawiając, że matka nie mogła już powstrzymać łez. Ojciec pogłaskał go po głowie, nie mogąc wymówić słowa.
Zapadła noc i około godziny siódmej pan Walenty wstał od stołu, zbierając się do powrotu do Gawronek. Pani Helena położyła zawiniątko z bielizną syna obok łóżka, na którym chłopiec miał spać, sprawdzając, czy siennik jest wystarczająco miękki i szybko pożegnawszy się, wsiadła do sań. Równie pośpiesznie wyszedł za nią mąż. Nauczycielka trzymała chłopca za rękę, a pan Wiechowski klepał go po ramieniu.
Konie ruszyły, a Marcinek z przerażaniem spostrzegł, że głowy rodziców znikają w ciemnościach. Nagle krzyknął przeraźliwie, wyrwał się kobiecie i pobiegł za saniami. Potknął się i upadł na ziemię, wzywając matkę. Wiechowscy pochwycili go za ręce i siłą zaprowadzili do szkoły. Chłopiec ucichł, zdumiony faktem, że nigdzie nie widzi matki. Z zaciśniętymi zębami wszedł do mieszkania i wysłuchał długiej przemowy nauczycielki, cały czas myśląc o pani Helenie.
Tymczasem służąca Małgosia i nauczyciel zaczęli rozstawiać w pokoju parawany między łóżkami, na których miały spać dzieci. Marcinek położył się i zaczął obmyślać plan ucieczki. W końcu zasnął, spłakany i znużony wrażeniami minionego dnia. Obudził się w nocy, słysząc głośne chrapanie. Dostrzegł jakąś postać na łóżku obok i poczuł osamotnienie. Na kanapie, na której siedzieli wcześniej rodzice też ktoś spał. Długo nie mógł zasnąć i nazajutrz obudził się dość późno. W pokoju nie było nikogo, a zza drzwi, obok których wisiała dyscyplina, dobiegały przytłumione rozmowy. Zaciekawiony Marcinek zaczął nasłuchiwać. Z kuchni wyszła nauczycielka i kazała mu się przygotować, co chłopiec wykonał niechętnie, gdyż w domu zawsze pomagała mu we wszystkich czynnościach matka.
Po śniadaniu pani Marcjanna zaprowadziła go do izby szkolnej, zapełnionej chłopcami i dziewczętami w różnym wieku, z których część siedziała w ławkach, a część stała pod oknami. Kobieta zwróciła się do kilkunastoletniego chłopaka, Michcika, by pokazał nowemu uczniowi szkołę i wyszła. Wyrostek posunął się w ławce, a Marcinek usiadł obok niego, nieco zawstydzony i zmieszany. Chłopak powiedział, że ma na imię Piotr i zapytał, czy panicz potrafi czytać po rosyjsku, na co Marcinek zaczerwienił się i przyznał, że umie tylko po polsku.
Michcik z zadowoleniem zaczął szybko czytać z rosyjskiego podręcznika Paulsona. Marcinek był całkowicie pochłonięty towarzyszem z ławki i nie zauważył, że wokół nich zebrała się gromadka dzieci, które z zaciekawieniem przyglądały mu się. Piotr zaczął się chwalić, że zna na pamięć wiersze i potrafi liczyć i pisać po rosyjsku, po czym kazał czytać innemu chłopcu, Wickowi Piątkowi, który z trudem wydukał jeden ustęp.
Nagle dzieci rozbiegły się i do klasy wszedł nauczyciel. Na jego znak Michcik wstał i zaczął recytować modlitwę. Wiechowski spojrzał ponuro na zalęknionych uczniów i zaczął sprawdzać listę obecności, odczytując imiona i nazwiska po rosyjsku i poprawiając odpowiadających uczniów. Marcinek nie rozumiał niczego. Potem nauczyciel zaczął wpatrywać się w okno, Michcik odczytywał tekst rosyjskiej bajki. W klasie zapanował gwar, ponieważ dzieci głośno uczyły alfabetu nowicjuszy.
Gdy Piotr skończył czytankę, Wiechowski podyktował mu zadanie arytmetyczne na mnożenie, które chłopak z mozołem zaczął wyliczać. Marcinek zaczął przysłuchiwać się Piątkowi, który czytał kolejny ustęp bajki i nie rozumiejąc nieznanych mu słów, z trudem powstrzymywał śmiech. Nauczyciel ze złością poprawiał wymowę ucznia, a kiedy ten skończył czytać, z ulgą ocierając spocone czoło, wywołał do odpowiedzi kolejnego chłopca – Bartłomieja Kapciucha.
Na środek izby wyszedł mały chłopiec w nędznej sukmanie i za dużych ojcowskich butach, wyrecytował alfabet i usiadł na swoim miejscu w wyraźną radością. Nauka trwała dość długo i Marcinek z trudem powstrzymywał ogarniającą go senność. Zaczął rozglądać się po nędznej izbie, ze znudzeniem wysłuchując kolejnych uczniów, recytujących mozolnie alfabet przed nauczycielem, który również wyglądał na znudzonego. O godzinie jedenastej Wiechowski przerwał egzaminowanie, nakazał odśpiewanie pieśni i zaczął śpiewać prawosławną pieśń kościelną Kol sławien.
Zawtórował mu Michcik i kilkoro dzieci, pozostałe zaś zaczęły śpiewać polską pieśń Święty Boże, święty mocny. Nauczyciel przerywał śpiew kilka razy, próbując coraz głośniej przekrzyczeć chłopską pieśń, a mały Borowicz ze zdumieniem patrzył na to widowisko. Czerwony z wysiłku Wiechowski zdołał w końcu zagłuszyć chór głosów dziecięcych i z całych sił wrzeszczał Kol sławien nasz Gospod` w Sijonie…
II.
Minęły dwa miesiące obecności Marcinka w szkole i nauczycielka w liście do państwa Borowiczów napisała, że chłopiec „zdumiewające uczynił w naukach postępy”. Marcinek w rzeczywistości umiał już czytać, pisać dyktanda, robić zadania na cztery działania i rozpoczął ćwiczenia na dwu rozbiorach: etymologicznym i syntaktycznym.
Każdego dnia o godzinie drugiej po południu pan Wiechowski rozpoczynał lekcję z Marcinkiem. Chłopiec najpierw odczytywał fragment czytanki, następnie opowiadał jego treść w sposób tak zabawny, że rozweselał nawet nauczyciela. Później rozpoczynała się nauka rozbiorów, do której pan Ferdynand przywiązywał szczególną uwagę.
Największą trudność sprawiała małemu Borowiczowi arytmetyka, której musiał nauczyć się po rosyjsku. Chłopiec dość szybko pojmował rachunki, lecz problem pojawiał się w chwili, kiedy nauczyciel musiał mu tłumaczyć rosyjskie nazwy, które należało zapamiętać. Marcinek najczęściej powtarzał nazwy, gubiąc się coraz bardziej, lecz zapytany, czy rozumie, odpowiadał twierdzącą. Były dni, kiedy arytmetyka stawała się dla niego całkowicie niezrozumiała i wtedy ze strachem myślał, że kłamie i nie uczy się tak chętnie, jak oczekiwali tego rodzice, że nie kocha ich wcale.
Wiechowski bardzo szybko przechodził do dyktanda rosyjskiego, a Marcinek z trudem zapominał o niezrozumiałych zadaniach arytmetycznych. Nauczyciel codziennie powtarzał, że uczeń, który popełni trzy błędy na stronicy dyktanda, nie zostanie przyjęty do klasy wstępnej. Chłopiec obiecywał sobie, że nie zrobi trzech błędów, lecz im bardziej starał się skupić, tym więcej robił błędów na jednej stronie.
Przed południem Marcinek uczył się na pamięć gramatyki rosyjskiej i wierszy. Największe postępy robił w kaligrafii i katechizmie księdza Putiatyckiego. Potrafił odpowiedzieć jednym tchem i bez namysłu na każde pytanie zadane z modlitewnika. Kaligrafię ćwiczył chętnie i często nauczyciel zastawał go piszącego z niezmiennym entuzjazmem ogromne i koślawe litery. Z czasem nauczyciel zabronił mu tej czynności, bowiem jego ręce, mankiety koszuli i kurtki zabrudzone były atramentem, co znacząco zwiększało koszty mydła, które nie zostało uwzględnione w takiej ilości w umowie z rodzicami chłopca.
Marcinek miał również zakaz zabaw z wiejskimi chłopakami ze względu na ich zły wpływ na wychowanie. Przez cały czas więc siedział w pokoju, wsłuchując się w krzyki nauczycielki na służącą lub patrząc na świat przez szyby. Okna pomieszczenia wychodziły na pola, które pokryte były śniegiem aż po widnokrąg. Dla pełnego energii Marcinka te nagie pola były czymś niezwykle smutnym i obcym.
Przez te długie tygodnie żadne z rodziców nie odwiedziło chłopca. Postanowiono go zahartować i nie rozpieszczać wizytami. Tylko raz pani Wiechowska wzięła młodego szlachcica i Józię na spacer. Poszli za wieś i Marcinek ujrzał górę, u stóp której leżały Gawronki, w których się urodził i wychował. Chłopiec popatrzył na rodzinne strony i rozpłakał się głośno, a nauczycielka uraczyła go długim i opryskliwym kazaniem.
W pierwszych dniach marca pan Ferdynand wrócił z sąsiedniego miasteczka z wiadomością, która zatrzęsła murami szkoły – w tygodniu miał przyjechać dyrektor. Pani Marcjanna pobladła, kiedy usłyszała, że o nagłej wizytacji powiedział mężowi Pałyszewski i w całym domu zapanowała wielka trwoga. Józia płakała rzewnie po kątach, a Marcinek wyczekiwał z przerażeniem i ciekawością, co się wydarzy.
Przez trzy dni nauczyciel trzymał w szkole dzieci, próbując nauczyć je pospiesznie odpowiedzi na pytanie: „zdorowo rebiata!” (jak się macie, dzieci?), pieśni Kol sławien, a Piątka i Michcika ćwiczył w wyliczaniu członków rodziny carskiej. Tej przymusowej nauce towarzyszyły częstsze niż zazwyczaj razy dyscypliną. Marcinek, siedząc w pokoju, przysłuchiwał się płaczom i wrzaskom, dobiegającym z sali szkolnej.
Wieczorami pan Wiechowski przygotowywał dzienniki szkolne i wykazy, wystawiał stopnie i wypisywał sprawozdania. Po wsi rozeszła się pogłoska, że ma przyjechać naczelnik, a nauczyciel z każdym dniem stawał się coraz bardziej nerwowy i niespokojny. W szkolnej stancji zaprowadzono porządek, wyszorowano podłogę i wytarto wszystkie przedmioty z kurzu. Z sieni zniknęła beczka z kiszoną kapustą i zagródka z małym cielakiem. Pan Ferdynand przywiózł z miasta dziesięć butelek najlepszego piwa, jedną krajowego porteru, pudełko sardynek i bułki. Pani Marcjanna upiekła zająca i pieczeń wołową.
W przeddzień fatalnej wizyty mieszkanie, kuchnia i izba szkolna stały się miejscem ludzkiego popłochu. Wszyscy biegali przerażeni i nerwowi, w nocy nikt nie spał, a od świtu rozpoczęto przygotowania do przyjazdu naczelnika, o którego przybyciu miał powiadomić posłaniec od Pałyszewskiego, nauczyciela szkoły w Dębicach. Pan Ferdynand co chwilę przystawał w oknie, wypatrując gońca, a kiedy do szkoły zaczęły schodzić się dzieci, stanie przy oknie powierzył Marcinkowi.
Około godziny dziesiątej ukazał się na polach ruchomy punkt i kiedy chłopiec przekonał się, że to biegnie chłop w żółtym kożuchu, poszedł do kuchni, wołając, żeby Małgośka przekazała nauczycielowi wiadomość, że zbliża się posłaniec. Wiechowski natychmiast wszedł do mieszkania i ubrał się odświętnie. Zakazał Borowiczowi i Józi wychodzić z kuchni, a chłopiec zauważył, że twarz nauczyciela jest biała jak papier. Wychodząc z pokoju, modlił się cicho. Na stancji przygotowano stół okryty serwetą i samowar. Marcinek znalazł dla siebie i dla Józi bezpieczne schronienie za drzwiami i wtuleni w kąt szafarnii, siedzieli zachowując milczenie.
Po dwóch godzinach wbiegła nauczycielka z Małgośką, która w trwodze powtarzała, że naczelnik jedzie w skórzanej budzie. Ciekawość przezwyciężyła i Marcinek z Józią, wysunąwszy się z kryjówki, dostrzegli przez dziurkę od klucza ogromne futro gościa i plecy nauczyciela, nieustannie pochylające się w pokłonach. Po chwili drzwi sali szkolnej zamknęły się i dzieci wróciły za szafarnię, drżąc ze strachu.
Tymczasem do stancji wszedł kierownik dyrekcji naukowej, obejmującej trzy gubernie, pan Piotr Nikołajewicz Jaczmieniew, o dobrotliwym uśmiechu i przyjacielskim spojrzeniu. Życzliwie przywitał się z nauczycielem, który nieco odetchnął widząc łagodność inspektora. Mężczyzna zwrócił się do dzieci, które wpatrywały się w niego ze zdumieniem i powitał je. Wiechowski na próżno dawał znaki za plecami Jaczmieniewa, lecz żaden z uczniów nie odpowiedział na powitanie. Dopiero po chwili Michcik, ponaglany rozpaczliwymi gestami nauczyciela, zerwał się i zawołał „Zdrawja żełajem Waszemu Wysokorodiju!”, na co dyrektor uniósł brwi i nakazał, aby pan Ferdynand przepytał uczniów z czytania.
Wiechowski podsunął mu dziennik, modląc się, aby inspektor nie skorzystał z możliwości wybrania ucznia, a kiedy ten odsunął grzecznie kajet, wskazał palcem Michcika. Kamień spadł z serca nauczyciela, Piotr czytał bowiem płynnie i głośno. Potem opowiedział po rosyjsku treść bajki, a Jaczmieniew patrzył na niego z uśmiechem.
W pewnym momencie podniósł w górę palec i zaczął odpytywać chłopaka z tabliczki mnożenia. Pochwalił ucznia, a zadowolony Wiechowski zaproponował mu, aby przepytał Michcika z innych przedmiotów. Inspektor poprosił, aby wezwał do odpowiedzi innego ucznia, a nieco stropiony nauczyciel wskazał na Piątka, który zaczął czytać gorzej niż poprzednik. Dyrektor przerwał mu po kilku wierszach i kazał odpytać kolejnego ucznia, co całkowicie zbiło z tropu pana Ferdynanda. Przestraszony, kazał czytać Mateuszowi Gulce, który wystraszył się i po wydukaniu kilku liter, schował się pod ławkę. Wtedy egzaminator wstał i zaczął egzaminować pozostałe dzieci.
W końcu zapytał najczystszą polszczyzną, które z dzieci umie czytać po polsku. Kilkoro uczniów odezwało się. Jaczmieniew wskazał na dziewczynkę, która płynnie przeczytała fragment z Płomyka, a na pytanie, kto ją nauczył czytać, odparła, że stryjna. Mały chłopiec odrzekł, że nauczycielka pokazała im drukowane litery, co oburzyło inspektora. Kiedy inne dzieci potwierdziły, że nauczyciel również uczył ich polskich literek, Jaczmieniew cofnął się i zapytał pana Ferdynanda, czy do szkoły przychodzi ksiądz. Ten odparł, że nie, ponieważ we wsi nie ma kościoła.
Jaczmieniew powiedział, że jest bardzo źle – tylko dwóch uczniów w miarę dobrze czyta po rosyjsku, reszta dzieci umie czytać po polsku i oskarżył Wiechowskiego jako Polaka i katolika o prowadzenie polskiej propagandy. Słowa te zmroziły nauczyciela, który zrozumiał, że wiąże się z nimi jego dymisja. Inspektor mówił dalej, że nauczyciel nie wypełnia jako urzędnik rozporządzeń władzy, wystawił swojego najlepszego ucznia, by popisał się wiedzą, co robili również nauczyciele w innych szkołach i wyraził swe ogólne niezadowolenie z pracy pana Ferdynanda.
Nauczyciel ostatkiem przytomnych myśli zaprosił Jaczmieniewa do mieszkania, lecz ten odrzucił propozycję i pożegnał się pośpiesznie. Wiechowski próbował jeszcze wyjaśnić, że starannie prowadzi wszystkie wykazy, co tylko jeszcze bardziej rozgniewało dyrektora, który zarzucił futro na ramiona i opuścił klasę.
Wiechowski został w pomieszczeniu, czując, że wszystko właśnie się skończyło i kazał dzieciom wrócić do domów, a sam wszedł do mieszkania i nagle rozpłakał się. Po jakimś czasie chwycił butelkę z piwem i zaczął pić. Opróżniał właśnie piątą butelkę, kiedy ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i do pokoju wszedł Jaczmieniew. Mężczyzna uśmiechnął się i uścisnąwszy życzliwie rękę nauczyciela, poprosił go o wybaczenie, zapewniając, że źle go ocenił i w przyszłym miesiącu podniesie mu pensję. Pan Ferdynand, przekonany, że to wszystko jest snem po wypiciu tylu piw, odprowadził go do powozu, rozsuwając gromadę kobiet, stojących przed szkołą. Kiedy kareta zniknęła za zakrętem, Wiechowski wrócił do domu, a do izby wpadła pani Marcjanna, która śmiejąc się, zaczęła opowiadać o skardze, jaką złożyły kobiety ze wsi Jaczmieniewowi i dzięki której nieświadomie wyświadczyły przysługę nielubianemu nauczycielowi.
Okazało się, że poskarżyły się inspektorowi, że nauczyciel źle uczy dzieci ponieważ wymaga aby mówiły po rosyjsku i każdego dnia śpiewa z nimi rosyjskie pieśni. Chciały też polskiego nauczyciela. Uradowany mężczyzna zaczął pić z żoną i nawet Józia, Marcinek i Małgośka dostali po ćwierci szklaneczki piwa. Przerażony Borowicz zajrzał później do pokoju i ujrzał nauczyciela, siedzącego na stole tylko w bieliźnie i rozkazującego niewidzialnym uczniom, aby mówili po rosyjsku. Potem upadł na podłogę, a żona ze służącą ułożyły go na łóżku.
Tymczasem Jaczmieniew z nostalgią spoglądał na wzgórza, wspominając młodzieńcze wyprawy w Bawarii, Tyrolu, Włoszech i Szwajcarii. Po ukończeniu wydziału filologicznego w Moskwie zaczął pracować w wiejskiej szkole. Pragnąc jak najlepiej przygotować się do pracy, jeździł do Szwecji, Anglii, Niemiec i Szwajcarii, by tam studiować szkolnictwo ludowe. Przypomniał sobie małą dziewczynkę w ogromnych trzewikach, idącą z wielkim parasolem w deszczowy dzień do szkoły z małej chaty, w której jej rodzice mieli tylko kozę. Chciał ponownie pójść na wycieczkę z sześcioletnimi Szwajcarami, by szukać z nimi krasnoludków, wracając do młodości, kiedy rozmawiał z nauczycielami wiejskich szkółek szwajcarskich o sposobach zniesienia ciemnoty z „strasznej Rosji”.
Nagle mężczyzna rozpłakał się, mając świadomość, że jest już stary, pozbawiony młodzieńczych ideałów. Rozumiał, że musiał szerzyć „oświatę rosyjską”, która miała przyczynić się do szybkiego zrusyfikowania polskich chłopów i szybkiego rozwoju Północy, lecz musiało to także wpłynąć na to, by chłopi pokochali Rosję, jej prawosławną wiarę, mowę, obyczaje, za które byliby w stanie ginąć na wojnie i pracować dla niej w czasach pokoju. Dlatego też należało wykorzenić polską tradycję, mowę, wierzenia, przesądy i na nowych podwalinach zacząć rozwijać marzenia szwajcarskich pedagogów o powszechnym nauczaniu.
Jaczmieniew zaczął się zastanawiać, co należałoby zrobić, by wzmocnić rusyfikację, która byłaby skuteczna i nieodzowna. Kareta wjechała na szczyt wzgórza i dyrektor ujrzał przestrzeń rozległą i w oddali dym, wydobywający się z kominów chat, który był jedynym znakiem ruchu w tej niezmiernej przestrzeni.
III
W korytarzu gimnazjum klasycznego w Klerykowie zebrała się grupa rodziców - urzędników, szlachty, księży, przemysłowców i zamożniejszych chłopów. W przedsionku budynku spał woźny, znany uczniom pod pseudonimem „pana Pazura”. Na drugim końcu korytarza mieściła się kancelaria gimnazjalna, do której co jakiś czas wchodzili profesorowie. Tłum rodziców, którzy rozmawiali przyciszonymi głosami po polsku, powiększał się z każdą godziną.
Wśród oczekujących stała również pani Borowiczowa z Marcinkiem, kandydatem do klasy wstępnej. Chłopiec ubrany był w nowe, długie spodnie i nowe buty, które stanowiły przygotowanie do szkolnego munduru gimnazjalnego, lecz aby go założyć, należało zdać egzamin. Dwa miesiące wcześniej prośba o przyjęcia Marcina do gimnazjum została złożona u dyrektora i w tej chwili chłopiec czekał na wyznaczenie terminu egzaminów. Żaden z nauczycieli nie potrafił jednak podać w przybliżeniu daty, ponieważ termin wyznaczony w dziennikach już minął i część egzaminów została przełożona na później. Rodzice, którzy przyjechali do Klerykowa z daleka nie mogli wracać do domów bez upewnienia się, czy dzieci zostaną przyjęte do szkoły.
Pani Borowiczowa przejechała trzy mile z Gawronek, lecz podobnie jak inni, z niecierpliwością oczekiwała na egzamin, nie wiedząc, czy syn zostanie przyjęty, ponieważ ilość kandydatów była ogromna. Kobieta stała smutna i zdenerwowana, obawiając się, że chłopiec nie zda. W pewnej chwili podszedł do niej mężczyzna w czarnym surducie, który od czterech dni czekał na wyznaczenie egzaminów syna, przygotowanego przez prywatnego korepetytora. Kiedy zaczął opowiadać o wiedzy syna, na korytarzu pojawił się dyrektor gimnazjum. Nieoczekiwanie zatrzymał się przed mężczyzną, który rozmawiał z panią Heleną i zapytał, czego sobie życzy. Ten przedstawił się jako Józef Trznadelski i zapytał o terminy egzaminów. Dyrektor obrzucił go spojrzeniem i nie odpowiadając na ukłony zgromadzonych, ruszył do kancelarii.
Pani Borowiczowa ze strachem oddaliła się i stanęła w przedsionku. Marcinek zaczął przypatrywać się bójce dwu gimnazjalistów, gdy jeden z uczniów zaczepił go, kpiąc z jego spodni. Chłopiec cofnął się pod mur, nieśmiało odpowiadając na złośliwe pytania nieznajomego, kiedy podeszła do nich pani Helena, urażona żartami uczniaka. Chłopak zjechał po poręczy i znikł jej z oczu. Jednocześnie woźny wrzasnął, by rozmawiać po rosyjsku i został wyśmiany przez gimnazjalistów. Pani Borowiczowa zbliżyła się do niego i zapytała, czy nie wie, kiedy odbędą się egzaminy. Pazur spojrzał na nią, nie odpowiadając, a kiedy wsunęła mu do ręki pieniądze, doradził, aby po wyjściu profesorów z kancelarii, poszła dowiedzieć się czegoś od sekretarza.
Matka Marcinka powtórzyła tę wiadomość kilku osobom i wkrótce wszyscy już wiedzieli o nowym sposobie na pozyskanie informacji. Po jakimś czasie profesorowie udali się na drugie piętro, gdzie mieściły się klasy, a mały Borowicz z niepokojem zaczął przysłuchiwać się egzaminowi poprawkowemu. Usłyszawszy pytania, na które nie był w stanie odpowiedzieć, z przestrachem zbliżył się do pani Heleny, lecz kobieta uspokoiła go, tłumacząc, że to uczniowie starszych klas. Kilka osób, do których przyłączyła się pani Borowiczowa, weszło do kancelarii, aby zapytać urzędnika o terminy egzaminów. Sekretarz odpowiedział, że wszystko zależy od nauczyciela, uczącego w klasie wstępnej, pana Majewskiego i wrócił do swych zajęć.
Borowiczowie ze smutkiem wyszli na ulicę. Marcinek od chwili przyjazdu do miasta czuł się znużony, a widok murów sprawiał mu przykrość. Jedyną pociechę znajdował we wpatrywaniu się w niebo, które przypominało mu rodzinne Gawronki. Wrócili do hotelu i zamknęli się w swoim pokoju. Chłopiec zaczął powtarzać gramatykę rosyjską, a matka położyła się na kanapie, by odpocząć. Nie zdołała jednak zasnąć, wsłuchując się w dobiegające z ulicy hałasy i wrzaski. Marcinek stał przy oknie, szepcząc terminy gramatyczne i przypatrując się Izraelicie, który stał obok mieszkania stróża, rozmawiając z numerowym. Po chwili zbliżył się do drzwi ich pokoju i zapukał. Pani Helena wpuściła go wyraźnie zaniepokojona. Mężczyzna przedstawił się jako kupiec zbożowy, prosząc o rozmowę w sprawie interesów. Kobieta kazała mu jechać do męża, próbując wyprosić intruza z pomieszczenia, lecz ten wskazał na chłopca, mówiąc, że jego brat oddawał syna do gimnazjum i narzekając, że tego roku jest stu kandydatów na trzydzieści cztery miejsca w klasie wstępnej.
Słowa te napełniły trwogą serce pani Borowiczowej, która pomyślała, że Żyd jest złym zwiastunem i chciała jak najszybciej zakończyć rozmowę. Kupiec zaczął opowiadać, że brat, który dwa lata temu oddawał syna do gimnazjum, udał się do pana Majewskiego i opłacił dodatkowe korepetycje, dzięki którym chłopak został przyjęty do klasy wstępnej. Pani Helena poprosiła go, aby dowiedział się, ile kosztowały prywatne lekcje i zapłaciła za dorożkę, którą miał jechać do brata. Żyd wrócił nim kobieta zdążyła ochłonąć z radości po usłyszeniu o nowej możliwości ułatwienia synowi dostania się do gimnazjum. Okazało się, że pan Majewski pobiera wynagrodzenie trzy ruble za godzinę korepetycji.
O godzinie pierwszej Borowiczowie udali się na obiad do restauracji. Pani Helena natychmiast po rozmowie z Żydem, wyprawiła furmana bryczką do domu, by zawiózł mężowi list, w którym opisała szczegółowo wszystko, prosząc go o pożyczenie od miejscowych bankierów dwudziestu pięciu rubli na korepetycje. Podczas obiadu, z którego prawie nic nie zjadła, Borowiczowa myślała o wydatkach, które czekały jej rodzinę.
Oddanie syna do gimnazjum, zakup munduru, podręczników, opłacenie stancji stanowiło niezmierny trud, lecz wiedziała, że Marcinek musi się uczyć, choćby przyszło jej chodzić w łachmanach. Obserwowała kelnera, rozmyślając nad przyszłością swojego jedynaka i kiedy przyszło do płacenia należności za obiad, położyła na tacy trzy ruble i podsunęła je kelnerowi, mając nadzieję, że spory napiwek daje w intencji szczęśliwego życia Marcinka.
Po obiedzie udali się na ulicę Moskiewską do pana Majewskiego. Żona profesora wprowadziła ich do wykwintnego saloniku, zastawionego pięknymi meblami. Pani Borowiczowa usiadła na brzegu krzesła, zastanawiając się, czy nie decyduje się właśnie na szalony krok, który zniszczy ich domowy budżet. Rozglądając się po pokoju, dostrzegła srebrną ikonę i przypomniała sobie, że profesor przeszedł na prawosławie. Z lękiem pomyślała, że nie może być on dobrym człowiekiem.
Przed trzecią do salonu wszedł Majewski i przywitawszy się nonszalancko z Borowiczową, zapytał po rosyjsku, czym może jej służyć. Kobieta nie potrafiła mówić w tym języku i obawiając się obrazić profesora, mówiąc po polsku, odezwała się po francusku, z trudem wyjaśniając mu swoją prośbę. Mężczyzna wysłuchał jej, nie rozumiejąc o czym mówi i zaczął rozmawiać z nią po polsku.
Pani Helena wytłumaczyła, że Marcinek uczył się w wiejskiej szkole elementarnej i nie jest pewna, czy został dostatecznie przygotowany do egzaminów. Poprosiła, aby nauczyciel udzielił chłopcu kilku dodatkowych lekcji. Majewski z satysfakcją wsłuchiwał się w jej słowa, w końcu zadał malcowi kilka pytań, na które chłopiec odpowiedział w miarę dobrze i zaczął się zastanawiać. Borowiczowa patrzyła na niego błagalnie.
Profesor zgodził się wreszcie udzielić Marcinowi kilku godzin korepetycji, choć nie był pewien, czy chłopiec zda, ponieważ nie nauczył się poprawnej wymowy. Kobieta grzecznie zapytała o zapłatę i położyła dwadzieścia pięć rubli na biurku. Majewski wydał jej rubla reszty i odprowadził Borowiczów do drzwi, wskazując chłopcu duży pokój, w którym miał mu udzielać korepetycji każdego dnia o piątej.
IV
Marcinek tylko trzykrotnie odwiedził mieszkanie profesora Majewskiego, a czwartego dnia odbył się pierwszy egzamin z języka rosyjskiego.
Komisja egzaminacyjna składała się z trzech osób: z inspektora gimnazjum, pana Majewskiego i jednego z nauczycieli. Inspektor z uwagą przeglądał dokumenty kandydatów i dodawał swoją notę. Egzamin z języka rosyjskiego polegał na odczytaniu kilku zdań, opowiedzeniu ich własnymi słowami, wyrecytowaniu rosyjskiego wiersza i pytań dotyczących gramatyki. Rozbiór zdań i pytania zaskakiwały bardzo kandydatów i co chwilę na korytarz wychodzili ci, którzy nie zdali pierwszego egzaminu, witani przez zapłakanych rodziców. Uczniowie, którzy odpowiedzieli zadowalająco, wracali na swoje miejsca. Wkrótce z setki kandydatów została zaledwie połowa. Wówczas pan Majewski rozsadził ich w ławkach i rozpoczęło się dyktando. Potem odbył się egzamin szczegółowy, przeprowadzony przez inspektora.
Marcin Borowicz należał do grupy uczniów, którzy zostali w klasie. Utrzymał się również po drugim etapie egzaminów, który pozytywnie zdało zaledwie trzydziestu kilku chłopców. W grupie szczęśliwców w dużej mierze znaleźli się ci, którym Majewski udzielał prywatnych korepetycji.
Radość i duma pani Borowiczowej były ogromne, choć przeżywała wiele chwil strachu, widząc jedynaka wywoływanego na środek klasy do odpowiedzi. Emocjonalnie czuła rozpacz tych, których synowie zostali odrzuceni. Kiedy Majewski uśmiechał się do Marcinka, jej serce wzbierało uwielbieniem dla nauczyciela, lecz gdy wyszedł on na korytarz i z cynicznym uśmiechem spoglądał na odrzuconych uczniów, poczuła nienawiść i wzburzenie.
Wkrótce po nim z klasy wyszedł inspektor, nie zwracając uwagi na nikogo, dopóki nie zatrzymał go chudy mężczyzna, pytając o wynik egzaminu młodszego syna. Inspektor odpowiedział mu głośno i po rosyjsku, wyjaśniając, że dzieci są źle przygotowane i nie mówią po rosyjsku, więc nie mogą być przyjęte do szkoły, w której nauka odbywa się wyłącznie w tym języku. Zalecił, aby w domach mówiono po rosyjsku, zarzucając mężczyźnie, że śmiał odezwać się do niego po polsku w murach rosyjskiej szkoły. Zapytał Polaka o nazwisko, lecz ten wycofał się i skrył za kobietami.
Tego samego dnia odbył się egzamin z religii, z którego miał odpytywać ksiądz prefekt Wargulski. Natychmiast po wejściu do klasy zbliżył się do pierwszego ucznia, zapytał go o nazwisko i kazał odmówić „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”. Te same polecenia wydał pozostałym chłopcom i po kwadransie wszyscy wyszli z klasy z oceną bardzo dobrą.
Następnego dnia odbył się egzamin z arytmetyki, który stanowił już tylko formalność. Uczniowie pana Majewskiego również i z tego przedmiotu wykazali się wystarczającą wiedzą i w południe inspektor odczytał listę przyjętych do klasy wstępnej. Pani Borowiczowa, usłyszawszy imię jedynaka, odetchnęła z ulgą. Po obiedzie pojechali do pani Przepiórkowskiej, zwanej „starą Przepiórzycą”, dawnej znajomej pani Heleny, która wynajmowała uczniom pokoje na stancje.
Przepiórkowska mieszkała w Wygwizdowie w domostwie zwanym Cegielszczyzną, na przedmieściach Klerykowa. Na widok pani Heleny staruszka podniosła się żwawo z fotela i z radością powitała dawną sąsiadkę. Borowiczowa z dumą przedstawiła jej syna, chwaląc się, że chłopiec został przyjęty do gimnazjum. Przepiórkowska zapewniła kobietę, że Marcinkowi będzie u niej dobrze, a do pokoju weszły jej dwie córki, aby przywitać się z gościem.
Po chwili pojawił się pan Karol, syn Przepiórkowskiej, zadowolony, że dawna sąsiadka przyprowadziła do nich syna na stancję, co zwalniało go od zachwalania stancji do innych rodziców. Staruszka z rozrzewnieniem wspomniała najstarszego syna, Teofila i oznajmiła, że chłopcem zajmie się korepetytor. Za pokój chciała sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie, furę drzewa na miesiąc w zimie, parę skrzyń ziemniaków jesienią i mąkę. Zaprowadziła Borowiczową do pokoju, w którym stał jedynie długi stół sosnowy, dokoła niego krzesła i ławy, a w kącie żelazne łóżko.
Marcinka na widok tego miejsca ogarnął żal. Pani Helena próbowała jeszcze wynegocjować lepszą cenę, lecz „stara Przepiórzyca” odparła, że nie może obniżyć ceny stancji. Borowiczowa zgodziła się i postanowiła kupić synowi łóżko, dodając, że chłopiec wprowadzi się na stancję następnego dnia.
Tymczasem w domu staruszki zjawili się dwaj znajomi Somonowicz i Grzebicki, których Przepiórkowska przedstawiła dawnej sąsiadce. Radca Somonowicz dojrzał Marcinka, stojącego za krzesłem matki i usłyszawszy, że chłopiec został przyjęty do gimnazjum, odparł, że uczenie dzieci jest zupełnie zbyteczne. Opinia ta zaskoczyła panią Borowiczową. Starzec powiedział, że w tych czasach każdy z rodziców pragnie oddać dzieci do szkół, a nie każde dziecko nadaje się na mędrca. Grzebicki był zdania, że znajomy przesadza i przez chwilę zaczęli spierać się, który z nich ma rację.
Somonowicz powiedział, że on uczył się w czasach, kiedy nikt nie zabraniał patrzeć na polskie litery, a teraz nastały czasy, kiedy uczniowie uczą się polskiej gramatyki z rosyjskich podręczników. Dawny kronikarz Mateusz herbu Cholewa pisał o Klerykowie, że jest to gród polski, a dziś miasto należało do Rosjan. Doprowadziła do tego mania demokratyczna, ambicja hołoty i pożądanie fraka. Radca, mówiąc to, chwycił Marcinka za ucho i wykrzyknął, że chcąc wytępić wroga, należy zacząć od podstaw, od dzieci właśnie.
„Stara Przepiórzyca” wstawiła się za chłopcem, uspokajając emeryta. Grzebicki wspomniał rok 1829 i wjazd Najjaśniejszego Pana do Warszawy na koronację. Zerwał się i zaczął głośno wygwizdywać marsz powitalny. Somonowicz zawtórował mu i po chwili mały Borowicz zauważył, że z oczu radcy Grzebickiego spływają łzy. Somonowicz przypomniał sobie słowa księcia Lubeckiego, który ukrył w swoim domu Mochnackiego, choć ten wcześniej szedł na czele żołnierzy, aby go rozstrzelać.
Książę poprosił go wówczas, by z całych sił zwalczał Rosjan. Panna Konstancja wymieniła nazwisko Murawiewa, lecz Somonowicz odparł, by zostawiła tę sprawę, ponieważ Murawiew został już oceniony przez Boga. Nie chciał mówić ani słyszeć o dawnych sprawach.
Pani Borowiczowa przysłuchiwała się rozmowie mężczyzn o polityce, lecz jej myśli wybiegały w przyszłość syna. Nie wiedziała, kim byli Mochnacki i Murawiew, ale jej serce zamierało z przerażenia, jakby przebite zabójczym żelazem.
V
Za murem, oddzielającym podwórze domu „starej Przepiórzycy”, stała szopa a tuż przy niej leżało kilka na wpół zgniłych belek. Na tych właśnie balach po rozpoczęciu roku szkolnego Marcinek Borowicz przesiadywał wieczory, ucząc się zadanych lekcji. To miejsce, z widokiem na wierzby i zarośla przypominały mu dom, matkę i Gawronki. Chłopiec uczył się pilnie, zapamiętując całe rozdziały z historii świętej, powtarzając je głośno aż do skutku. Arytmetykę i rosyjski odrabiał w obecności korepetytora, z którym musiał rozmawiać po rosyjsku, z trudem zmuszając się do zrozumienia czegokolwiek. Z językiem polskim nie miał kłopotów, ponieważ z tego przedmiotu nie zadawano do domu niczego.
Korepetytorem w domu pani Przepiórkowskiej był pan Wiktor Alfons Pigwański, uczeń klasy siódmej, jedyny poeta w mieście, nazywany „Pytią” z powodu wypalania niezliczonej ilości papierosów. Pigwański uczył się dobrze, choć najczęściej zaniedbywał się w nauce, składając to na karb poetyckiego roztargnienia. Wiersze pisał w każdej chwili, wzorując się na Puszkinie i Lermontowie, opiewając w nich swoją przedwczesną śmierć lub nieodwzajemnione uczucia. Przesycone żałością dzieła klerykowskiego poety stanowiły źródło kpin panien Przepiórkowskich, które pod nieobecność Pigwańskiego na głos odczytywały jego dzieła i zanosiły się od śmiechu, zastanawiając się, jaka panna stała się adresatem kolejnych liryków.
Na stancji, oprócz małego Borowicza, mieszkali także trzej bracia Daleszowscy oraz Szwarc. Najstarszy Daleszowski, uczeń klasy czwartej, szczycący się posiadaniem srebrnego zegarka, okazywał Marcinkowi ogromną pogardę. Młodsi Daleszowscy, uczęszczający do klasy drugiej, drwili z pierwszoklasisty, wysyłając go do apteki po rozum. Obaj byli namiętnymi graczami w obrazki, które zbierali w pudłach i z których niemiłosiernie ogrywali Marcinka, który nawet nie potrafił zauważyć, kiedy zostawał przez nich oszukany.
Nieco inna relacja istniała między Borowiczem a Szwarcem, nazywanym przez wszystkich „Bułą”, który powtarzał klasę pierwszą i któremu wszyscy udowadniali, że jest osłem. Szwarc przy każdej okazji starał się udowodnić pierwszoklasiście, że uczniowie klasy wstępnej nie są jeszcze gimnazjalistami i że każdy uczeń starszej klasy ma prawo dać im w zęby, kiedy mu się tylko spodoba. Marcinek reagował najczęściej bójką na takie zarzuty, lecz pomimo tego między nim a Szwarcem zawiązała się swoista koalicja przeciw braciom Daleszowskim.
Marcinek na stancji czuł się bardzo samotny, a jego lęki i troski, związane z nauką arytmetyki, nikogo nie interesowały. Próby zwierzania się Szwarcowi z kłopotów związanych z matematyką kończyły się pogardliwymi uwagami, że rachunki to nic w porównaniu z trzecią deklinacją z łaciny, czy też geografią. To z kolei napawało małego Borowicza kolejnymi obawami i nieraz budził się w nocy, kiedy we śnie dostrzegał siebie przy tablicy i odpytującego go nauczyciela.
„Stara Przepiórzyca” okazywała chłopcu troskliwość i szczerą sympatię, która niestety ograniczała się do rad i w sekretnych darach kilku owoców czy też powideł. Przez jakiś czas dobrze traktował go pan Majewski, lecz z czasem podczas częstych wizyt na stancji, wynikających z obowiązku nauczyciela, przekonał się, że chłopiec nie jest synem zamożnych szlachciców i sympatia mężczyzny znacząco zmalała.
Sala klasy wstępnej mieściła się na parterze gmachu gimnazjalnego. Klasy wyższe od piątej do ósmej znajdowały się na piętrze. Młodsi uczniowie pogardliwie patrzyli na wyższe piętro, nazywane „cukiernią” i wiedli weselsze życie. Każda przerwa witana była przez nich radosnym wrzaskiem. Stary woźny z trudem powstrzymywał śmiech, obserwując błazeńskie zabawy uczniów. Dzwonek, wzywający na lekcje, zmieniał ów gwar w szmer przyciszonych rozmów, które zamierały natychmiast po wejściu nauczyciela. W czasie najdłuższej, półgodzinnej przerwy chłopcy wybiegali na dzieciniec i w mgnieniu oka rozpoczynała się wojna.
Była jesień, czas kasztanów. Podwórze szkolne otoczone było wysokimi murami, za którymi rosły drzewa kasztanowe, których owoce wspaniale nadawały się do podbijania oczu i nabijania guzów na głowie przeciwnika. Po jednej stronie stali uczniowie trzeciej klasy z jednym oddziałem klasy drugiej, określani mianem „Greków”, po przeciwnej – „Persowie” złożeni z pierwszoklasistów i wstępniaków, którzy bardzo szybko wycofywali się ze starcia. Wówczas rozgrywała się batalia, kasztany spadały niczym grad, a walczących do bitwy zagrzewali widzowie. Pan Majewski nie pokazywał się na dziedzińcu, gdyż nie mógł znieść wykrzykiwanych bezkarnie po polsku przezwisk.
Marcinek Borowicz należał do „Persów” i pewnego dnia otrzymał tak silne uderzenie w prawy bok, że nie mógł na nim leżeć przez dwa tygodnie.
Po jednej z takich rozgrywek wrócił do klasy zmęczony i usiadł w ławce obok Romcia Gumowicza, syna biednej akuszerki, który powtarzał już drugi rok klasę wstępną. Matka często zjawiała się w szkole, wypytując o oceny chłopca, a po każdej jej wizycie Romek otrzymywał tęgie lanie. Majewski często wzywał Gumowicza do odpowiedzi, szydził z niego, wypominając mu jego wady, niedołęstwo, biedę i niskie pochodzenie. Wszyscy w klasie naśmiewali się z chłopca, który był zawsze przygotowany, lecz odczytywał zadania tak jękliwym głosem, że zazwyczaj otrzymywał dwóję.
Tego dnia Majewski odpytywał Romka z arytmetyki. Uczeń, drżąc ze strachu, zapisał na tablicy zupełnie inne liczby niż podyktowane przez nauczyciela. Majewski ironicznie nazwał go „pachciarską kobyłą”, celowo wymawiając obelgę po polsku. Uczniowie zaczęli się śmiać, kpiąc z kolegi, który usiadł w ławce z pochyloną głową. Kiedy chłopcy uspokoili się nieco, Gumowicz spojrzał na Marcinka, który również śmiał się z niego i zapytał, jaką ocenę postawił mu nauczyciel.
Borowicz z uwagą śledził ruch dłoni nauczyciela i szepnął z okrucieństwem „Pałę!”. Romuś skulił się i zapatrzył w kajet do arytmetyki. Marcinek przyglądał mu się i pokazywał go sąsiadom. Nagle dostrzegł, że z oczu Gumowicza spłynęły łzy. Mały Borowicz przestał się śmiać i wpatrując się z błyszczące na rzęsach kolegi łzy, po raz pierwszy w życiu odczuł współczucie.
VI.
Bryczka, wioząca Marcinka i panią Borowiczową skręciła do Gawronek. Pani Helena, która pojawiła się w Klerykowie w przeddzień uroczystości Zielonych Świątek, by załatwić jakiś pilny interes, wyprosiła u pana Majewskiego dwa dni świątecznego urlopu i wiozła do domu ukochanego jedynaka, by sprawić mężowi i służbie niespodziankę.
Zapadła noc, kiedy dorożka wjechała na dróżkę między dwoma wielkimi wzgórzami. Marcinek, wsłuchujący się w szum wody, płynącej w pobliskim strumieniu, poczuł, że za sobą pozostawił ucznia klasy wstępnej i stał się dawnym Borowiczem, który na bosaka biegał po łące i łowił ryby. Z marzeń wyrwał go głos Jędrka, który powiedział, że ukradziono im gniadą kobyłę. Chłopiec ze zdziwieniem stwierdził, że przecież ulubiony koń ciągnie bryczkę, a pani Borowiczowa nakazała fornalowi opowiedzieć o wszystkim.
Gniada była ulubienicą całego folwarku. Opowiadano różne historie o jej pochodzeniu, które rzekomo wywodziło się w prostej linii od araba. Klacz straciła piękne rysy w wyniku ciężkiej pracy, lecz zimą odzyskiwała cechy swej rasy. Gniada było zwierzęciem złośliwym i nawet furmanowi nie pozwalała zbliżać się do siebie. Źrebaki od niej wiele razy wyratowały Borowiczów z niejednych kłopotów.
Jędrek zaczął opowiadać, że cztery tygodnie wcześniej zasnął z Wincentym w stajni. Było duszno, więc zostawili otwarte drzwi. Nad ranem Wincenty obudził go, pytając, gdzie jest kobyła. Z przerażeniem stwierdzili, że ślady prowadzą do stawu i urywają się. W kościele ksiądz ogłosił wiadomość o kradzieży u Borowiczów. Państwo do wieczora szukali kobyły na łąkach, Jędrek pojechał pod Wybrankową, a Wincenty ze Stasińskim poszli do Dolnej, lecz nie znaleźli gniadej.
Wieczorem wszyscy siedzieli pod drzwiami, kiedy Jędrek usłyszał rżenie klaczy i pobiegł nad staw. Zobaczył gniadą, która biegła z urwanym postronkiem na szyi do stajni. Pan Borowicz tak bardzo się ucieszył, że kazał nakarmić konia resztką owsa, a pani Helena dała kobyle trzy kromki chleba i cukier. Marcinek słuchał tej opowieści ze wzruszeniem, z miłością patrząc na konia.
Pani Borowiczowa spoglądała na rozgwieżdżone niebo, odczuwając znużenie. Chłopiec położył głowę na jej kolanach i ucałowawszy jej spracowane ręce, cieszył się, że matka przyjechała po niego. Kobieta pochyliła się z czułością nad jedynakiem i zapytała, czy zawsze będzie ją kochał. W odpowiedzi Marcinek rozpłakał się.
W oddali ujrzeli światła wioski, staw, a za nim gowronkowski dwór. Mały Borowicz wyskoczył z bryczki i z oczyma pełnymi łez spoglądał na okna domu. Przed wsią stała drewniana kapliczka, obok której rosły kwitnące bzy. Chłopiec wspiął się na płot i ułamał ogromny pęk gałęzi. Położył je matce na kolanach, a ona nie miała serca upomnieć go, że obrabował w ten sposób starą kapliczkę.
VII.
Po otrzymaniu promocji do klasy pierwszej Marcinek zaniedbał się w nauce, a z jego dawnej gorliwości niewiele pozostało. Jesienią jeszcze się starał, lecz już przed Bożym Narodzeniem uprawiał wykpiwankę, zarówno przed nauczycielami, jak i przed korepetytorem.
Tego roku w lecie zmarła pani Borowiczowa. Jedynak początkowo nie odczuł tej straty. Na pogrzebie zmuszał się do płaczu, krzyczał i próbował rzucić się na trumnę, sadząc, że tak powinien właśnie zrobić. Po pogrzebie ojciec zabrał go do Gawronek. W domu panował nieład. Pan Borowicz zaprowadził syna do sypialni i usiadł przy oknie. Marcinek spojrzał na puste łóżko i dopiero wtedy poczuł, że matka zmarła.
Było to pod koniec wakacji i wkrótce życie szkolne całkowicie go pochłonęło. Czasami, odczuwając jakieś nieszczęśliwe zdarzenie, ogarniało go to samo zdumienie, jakiego doznał w pustym pokoju pani Heleny. Pan Walenty, zajęty gospodarstwem, nie zwracał uwagi na chłopca, dbając głównie o to, by znalazły się pieniądze na wpis, stancję i książki. Marcinek nie miał już teraz wykwintniejszej bielizny ani przysmaków. Nie miał też z kim dzielić swoich szkolnych osiągnięć czy też opłakiwać niepowodzeń. Nikt nie zachęcał go do nowych wysiłków. Ojciec interesował się przede wszystkim tym, czy nie ma ocen niedostatecznych. Mały Borowicz czuł się samotny i opuszczony.
W tym czasie zaprzyjaźnił się z „Wilczkiem”, drugorocznym pierwszoklasistą, synem bogatej lichwiarki pani Wilczkowickiej. Chłopiec był łobuzem, który dzięki znajomości profesorów, umiał ich nabierać, ściągać, podpowiadać, kpił z korepetytorów i nauczycieli. Nigdy nie odrabiał lekcji, uciekał w niedzielę z kościoła. Marcinek, który został posadzony z „Wilczkiem” w jednej ławce, ulegał jego wpływom, uczył się różnych sztuczek i zaczął chodzić na wagary.
Podczas święta narodowego w grudniu mały Borowicz i „Wilczek” wymknęli się przed nabożeństwem za miasto, gdzie zaczęli taplać się w rzeczce. Marcin zmarzł i chciał wrócić do kościoła, lecz kolega wykpił go, że boi się księdza. Borowicz ruszył do miasta, czując, że wszyscy ludzie domyślają się, że był na wagarach. Wreszcie dotarł do kościoła i wsunął się na chór, ponieważ należał do grona śpiewaków, którzy po mszy odśpiewywali hymn narodowy. Skradał się cicho po kamiennych schodach, pragnąc, by nauczyciel śpiewu nie zauważył jego nieobecności.
Nagle ujrzał klęczącego prefekta, księdza Wargulskiego. Marcinek drżąc ze strachu, wycofał się i ukrył we framudze okiennej. Kanonik zaczął śpiewać modlitwę za cara i po chwili młodzież odśpiewała hymn carski. W tej samej chwili Marcinek usłyszał kroki osoby biegnącej na chór i ujrzał inspektora gimnazjum. Mężczyzna zauważywszy księdza przypomniał, że kazał śpiewać hymn w języku rosyjskim. Wargulski ze spokojem odparł, że uczniowie będą śpiewali w języku polskim i żadne rozporządzenie tego nie zmieni. Rosjanin krzyknął, że muszą wypełniać jego rozkazy, a wówczas prefekt wskazał mu drzwi, wiodące na dół i położył rękę na ramieniu inspektora. Ten szarpnął księdza, który chwycił go za kołnierz i zaczął znosić dyrektora ze schodów. Marcinek z trudem powstrzymując śmiech, szedł za Wargulskim, który wypchnął Rosjanina za drzwi i zawrócił, wpadając na chłopca.
Z niepokojem otworzył drzwi i wyciągnął malca do światła. Borowicz, myśląc, że zostanie wydalony z gimnazjum, spojrzał na niego z rozpaczą. Ksiądz zapytał go, czy wszystko widział i zakazał wspominać o zdarzeniu komukolwiek. Marcin obiecał mu, że zachowa milczenie.
VIII.
Gospodarzem klasy pierwszej oddziału A był pan Rudolf Leim, nauczyciel łaciny w klasach niższych. Pochodził on z niemieckiej rodziny, która przed wieloma laty przybyła do kraju i częściowo się spolszczyła. Z zamiłowania był historykiem. Po zamianie szkół wojewódzkich w Klerykowie na gimnazjum utrzymał się na posadzie, lecz ze względu na słabą znajomość języka rosyjskiego i przepis, że historii mogą uczyć wyłącznie Rosjanie, został niejako zdegradowany i zepchnięty na nauczyciela klasy pierwszej. Był służbistą, który nigdy nie opuścił ani nie spóźnił się na swoje lekcje.
Leim od czasu wprowadzenia zakazu mowy polskiej w murach gimnazjum, surowo przestrzegał zasad i karał za wykroczenia wskazanych winowajców. W domu mówił jednak po polsku, ożenił się z Polką, a jego dwie córki udzielały się patriotycznie na różnych zgromadzeniach i odczytach utworów z literatury polskiej.
W dni galowe Leim maszerował przez miasto ubrany w mundur z orderami, wśród których wisiał brązowy medal za stłumienie polskiego buntu, ze szpadą u boku i w pierogu, na widok którego wszyscy wybuchali głośnym i szczerym śmiechem. Profesora witał również wrzask gimnazjalistów, którzy kpili głośno i złośliwie z jego kapelusza. Mężczyzna nie słuchał rad młodszych nauczycieli, którzy upominali go, by sprawił sobie modniejszy kapelusz, tłumacząc, że stary pieróg pamięta lepsze czasy.
Na lekcjach Leim nie znosił najmniejszego choćby szelestu. Do utrzymywania porządku wyznaczał kolejno dyżurnego, który przynosił kredę, dbał o atrament i pióro na katedrze oraz wypisywał na tablicy nazwiska kolegów, którzy na przerwach zachowywali się głośno.
Uczniowie z pierwszych klas mówili na przerwach po polsku i nic nie było w stanie zmusić ich do rozmów w języku rosyjskim, ponieważ nie potrafili jeszcze swobodnie konwersować w tym języku. Pewnego dnia profesor Leim po wejściu do klasy dostrzegł na tablicy wypisane nazwisko Borowicza i obok niego zastrzeżenie, że ciągle głośno mówi po polsku. Dość długo czytał ów napis i w końcu zapytał, który z chłopców jest dyżurnym. Odezwał się Makowicz, wyjaśniając, że Marcinek pobił się z nim na przerwie o okładkę. Nauczyciel kazał Borowiczowi zostać dwie godziny w kozie za gadanie po polsku, po czym wezwał chłopca do odpowiedzi.
Malec zerwał się z miejsca i na drżących nogach podszedł do katedry. Odczytał fragment rosyjskiej czytanki i zaczął tłumaczyć ją na łacinę. Leim przerwał mu, powtarzając, że za rozmawianie po polsku zostaje na dwie godziny w kozie, a potem zapytał, dlaczego bił się z Makowiczem. Marcin spuścił głowę i z trudem powstrzymał łzy. Tymczasem profesor zakazał mu zbliżać się do Makowicza i prosić go o „parszywe okładki”. Zaskoczony Borowicz zerknął na niego i nagle wydawało mu się, że w spojrzeniu nauczyciela kryje się wstyd za niego i zarazem bezlitosna drwina z jego małej osoby.
Iłarion Stiepanycz Ozierskij, nauczyciel języka rosyjskiego, w odróżnieniu od profesora Leima nie potrafił zapanować nad tłumem łobuziaków z pierwszej klasy. Wiecznie roztargniony, ubrany we frak ubrudzony kredą, wywoływał w klasie ogromną wrzawę, kiedy tylko się pojawił. Chłopcy głośno rozmawiali, tupali, gwizdali, grali na dzwoneczkach i przesuwali ławki. Bezradny nauczyciel, pamiętając, że pewnego razu, kiedy próbował przyłapać jednego z uczniów na dzwonieniu, przewrócił się, nie zauważywszy rozciągniętego między ławkami sznurka.
Szczególnie okrutni w dręczeniu profesora byli uczniowie klas starszych: drugiej, trzeciej i czwartej. Do klasy trzeciej Ozierskij wchodził pobladły, ważąc każdy krok, oglądając krzesło, tablicę i szuflady stolika. Podczas jego lekcji nikt nie słuchał wykładów. Kiedy wzywał kogoś do odpowiedzi, przy katedrze za każdym razem stawała ta sama osoba i odpowiadała przez cały rok ten sam ustęp. Czasami nauczyciel reagował wrzaskiem na taką ignorancję, lecz wówczas uczniowie mścili się, wywołując bójkę i wywracając ławki, co kończyło się pojawieniem w klasie inspektora, który głośno potępiał profesora.
Ozierskij był człowiekiem niezwykle wykształconym, znał kilka języków, lecz był tak dalece roztargniony, że po lekcjach nie potrafił trafić do swojego mieszkania. Każdego dnia pytał jakiegoś ucznia, gdzie mieszka profesor Ozierskij i kazał się prowadzić do własnego domu.
W klasie pierwszej odbywały się również nieobowiązkowe lekcje języka polskiego. Nauczycielem był pan Sztetter, człowiek światły, lecz wiecznie obawiający się o swoją posadę. Obarczony liczną rodziną, żył w nieustannym niepokoju o przyszłość dzieci, a na lekcjach praktycznie nie uczył niczego. Nauczanie polskiego odbywało się cztery razy w tygodniu, między ósmą a dziewiątą rano. Uczniowie siedzieli senni, a nauczyciel drzemał podczas, gdy wzywani do odpowiedzi chłopcy tłumaczyli fragmenty z wypisów Dubrowskiego.
Następnie odbywał się rozbiór zdań po rosyjsku, a Sztetter nie wymawiał ani słowa po polsku. Uczniowie uważali język polski za męczarnię, ignorując nauczyciela i traktując go pobłażliwie jako rzecz niepotrzebną i bezwartościową. Profesor czuł się w szkole jak intruz. Wiosną część chłopców opuszczała jego lekcje, a on nawet nie protestował przeciw wagarom. Niegdyś jednak i on był człowiekiem ambitnym, pisywał go gazet i przez wiele lat tłumaczył wiersze Shelleya, które chciał wydać bezimiennie.
Nauczyciel arytmetyki, pan Nogacki, cieszył się wśród uczniów pierwszej klasy głębokim poważaniem. Był to człowiek niezwykle sumienny, sprawiedliwy i surowy. Nie zamierzał nikogo rusyfikować, lecz jego wykłady zmuszały chłopców do myślenia po rosyjsku. Wymagał szybkich i natychmiastowych odpowiedzi, a przez lata nauczania wypracował własny system, który przeprowadzał konsekwentnie. Gdyby jednak ktoś go zapytał, dlaczego to robi, nie potrafiłby na to odpowiedzieć.
IX.
Marcinek przez lata nauki w klasie drugiej i trzeciej mieszkał u pani Przepiórkowskiej. Uczył się wtedy przeciętnie, nie czyniąc wyraźnych postępów. Dopiero w drugim semestrze trzeciej klasy wziął się szczerze do nauki pod wpływem rozmaitych okoliczności.
Na wiosnę pensjonarze „starej Przepiórzycy” w największej tajemnicy udawali się do starego parku, gdzie ukryci w gęstwinie krzaków strzelali z pistoletu. Broń przywiózł z domu Szwarc, natomiast prochu dostarczali bracia Daleszowscy, którzy powtarzali wówczas klasę czwartą. Strzelali codziennie po jednym razie, a Marcin i Szwarc na zmianę. Pistolet ukrywali w spróchniałej wierzbie, przysięgając, że nikomu nie wyjawią sekretu.
Pewnej niedzieli, po nabożeństwie, chłopcy zebrali się w parku. Starszy Daleszowski nabił pistolet, młodszy trzymał pakuły do przybicia naboju, Szwarc – worek ze śrutem, a Marcin kapiszony. Niespodziewanie usłyszeli jakiś szelest i ujrzeli żandarma. Natychmiast porzucili wszystko w krzaki i Daleszowscy uciekli. Oficer pochwycił Marcina i Szwarca i zaprowadził do gimnazjum. Nazajutrz w mieście krążyła pogłoska, że na przedmieściu złapano uzbrojonych konspiratorów.
Borowicz i jego towarzysz spędzili całą noc w klasie, zmienionej w tymczasowe więzienie, przygotowując się do najstraszliwszej i ostatecznej kary. Marcinek przez całą noc nie zmrużył oka, pogrążony w bezgranicznej rozpaczy. Przypominał sobie zasłyszane historie o Sybirach, cytadelach, szubienicach i to jeszcze bardziej potęgowało jego strach. Przejęty skruchą i żalem szukał ratunku u Boga.
Szwarc podszedł do sprawy wyjątkowo spokojnie. Przespał się na ławce, zjadł chleb przyniesiony przez pana Pazura dla obu więźniów i zaczął zastanawiać się, jaka czeka ich kara. Borowicz nie podtrzymywał rozmowy, więc chłopak szybko zamilkł. Około ósmej do klasy wszedł pan Majewski i kazał chłopcom przejść na drugie piętro. Marcinek ujrzał w kancelarii wszystkich nauczycieli, siedzących za stołem okrytym zielonym suknem. Słyszał bicie własnego serca, kiedy odezwał się dyrektor i oznajmił, że rada pedagogiczna wezwała rodziców winowajców, a obaj chłopcy zostają wydaleni z gimnazjum, lecz należy najpierw ustalić, czy strzelali z pistoletu nabitego prochem, ponieważ takie były wymagania władzy policyjnej.
Szwarc odparł, że nie strzelał z żadnej broni. Borowicz uznał, że obrona przyjęta przez kolegę może okazać się zgubną i przyznał, że strzelał z pistoletu, lecz nie był on nabity. Profesorowie nieoczekiwanie roześmieli się głośno. Obu więźniów wyrzucono za drzwi i kazano, aby pan Pazur zamknął ich w kozie. Kiedy rozpoczęły się lekcje, chłopcy udali się do klasy, gdzie usłyszeli, że zostali skazani na kolejną kozę o chlebie i wodzie.
To wydarzenie i związane z nim lęki przygnębiły Marcinka. Pozostanie w gimnazjum przypisał wstawiennictwu matki i po opuszczeniu kozy natychmiast poszedł do kościoła. Znalazł ciche i ustronne miejsce pod chórem i uklęknąwszy, modlił się żarliwie do wieczora. Następnego dnia wczesnym rankiem ponownie zjawił się w kościele i od tej pory wstawał wcześniej, by przed lekcjami pomodlić się. Pewnego dnia wysłuchał kazania jednego z wikariuszy, który tłumaczył wiernym, że modlitwa z czasem staje się przyjemnością.
Chłopiec zaczął początkowo odmawiać tylko pacierz, z czasem odmawiał wiele modlitw w różnych intencjach. Dzięki obudzonej w duszy malca religijności rozwinęła się w jego świadomości ufność. Zaczął wierzyć, że swoimi prośbami zdoła wyjednać wszystko, składał obietnice, a czasami skarżył się Bogu. Zaczął się lepiej uczyć, uzasadniając to wyższą potrzebą serca. Pobożność osłodziła nieco sieroce życie małego Borowicza. Na nowo zaczął czuć bliskość matki, której zwierzał się z każdej troski, smutku i radości. W jego sercu zrodziła się pewność, że nic mu się nie stanie, ponieważ podlega opiece boskiej.
Codziennie o tej samej porze do kościoła przychodził pewien mężczyzna, który pobierał miesięcznie dwadzieścia rubli pensji i miał kilku drugorocznych synów w różnych gimnazjach. Stał on obok skrzyni ze świecami i modlił się do godziny ósmej. Marcinek nie dostrzegał jego ubóstwa, lecz widział w nim współtowarzysza w modlitwie. Tylko raz spotkał nieznajomego na ulicy. Dopiero w świetle dziennym zauważył, że twarz starego pana jest mizerna, a odzież zniszczona. Mijając chłopca spojrzał na niego i uśmiechnął się. Borowicz poczuł głębokie wzruszenie i zrozumiał, że kiedy cnotliwe dusze po śmierci stają przed obliczem Boga, pozdrawiają się takimi właśnie anielskimi uśmiechami.
X.
Po zaliczeniu egzaminów Marcinek otrzymał promocję do klasy piątej i wrócił na wakacje do Gawronek. Pan Borowicz przez te lata postarzał się znacznie, gospodarstwo podupadło, a dom powoli zmieniał się w ruinę. Zniszczone sprzęty pokryte były kurzem, brakowało odzieży, a niegdyś piękne klomby, pielęgnowane przez panią Helenę, zostały rozkopane przez zwierzęta.
Marcinek zjawił się w domu rodzinnym pod koniec czerwca, w czasie sianokosów. Następnego dnia ojciec obudził go o świcie i kazał iść na łąkę, aby pilnował kosiarzy. Przed wyjściem chłopca, ojciec dał mu dubeltówkę i torbę myśliwską, a malec rzucił mu się do rąk. Pobiegł nad staw i nagle z wody zerwały się cztery kaczki. W duszy Borowicza rozbudziła się myśliwska namiętność, lecz najpierw postanowił odwdzięczyć się ojcu za pozwolenie korzystania z broni i sumiennie wypełnić obowiązki dozorcy.
Po chwili nadeszli chłopi. Marcin pozdrowił ich i zasiadłszy pod olszyną, zaczął oglądać fuzję. Kiedy słońce pojawiło się nad górami, podszedł nad brzeg rzeki i spod jego nóg zerwał się bekas. Chłopiec wystrzelił, lecz nie trafił w ptaka. Zaczął skradać się cicho i za zakrętem dojrzał dwie kaczki. Rzuciwszy się w trawę podpełzł bliżej, całkowicie pochłonięty polowaniem. Kiedy pan Walenty zjawił się na łące około siódmej dostrzegł w oddali sylwetkę syna, który cały czas starał się ustrzelić jakiegoś ptaka.
W końcu Marcin dotarł do lasu i usłyszał śpiew. Za krzakami ujrzał małą dziewczynkę, pasterkę, która na jego widok zaczęła uciekać z głośnym płaczem. Tego dnia mały Borowicz wędrował po lesie, zapominając o śniadaniu, obiedzie i podwieczorku. Wrócił do domu w nocy i nie dostawszy od ojca nagany, całkowicie oddał się nowej pasji. Wstawał o świcie, brał dubeltówkę i znikał na wiele godzin. Jego polowania polegały głównie na tropieniu ptaków. Błądząc po okolicy zachodził często do pobliskich wsi, które rozciągały się u podnóży wzgórz. Mieszkali tam ludzie, którzy nadal przestrzegali prastarych wierzeń, obyczajów i praw. Prawie wszyscy byli kłusownikami.
W Bukowcu mieszkał chłop Scubioła, który wywłaszczył z siedzib wielu mieszkańców, a innych ujarzmił. Miał ogromne gospodarstwo, udzielał pożyczek każdemu, kto się do niego o to zwrócił, a procent odbierał w płodach naturalnych. Wielu biedniejszych włościan stało się z czasem parobkami Scubioły.
Najbiedniejszą wioską w okolicy były Gawronki, liczące osiemnaście gospodarstw. Chłopi posiadali nie więcej niż trzy morgi gruntu, żaden z nich nie miał konia. Zimą krowy, cielęta i kozy mieszkały w izbach razem z ludźmi. Wieś położona była pod górą i spływające wody przez wiele lat niszczyły urodzajne gleby. Kiedy zbliżał się czas orki, gawrończanie udawali się do Scubioły z prośbą o pożyczenie koni czy też parobka, a w zamian chłop pobierał rozmaitą zapłatę.
Najuboższym chłopcem w Gawronkach był Lejba Koniecpolski, który do orki pożyczał od sąsiada krowę, a do brony zaprzęgał sam siebie lub żonę. Rodzina Koniecpolskich była liczna i mieszkała w pochylonej chacie z jedną izbą. Lejba był rzemieślnikiem – wyrabiał z rzemienia trepy o drewnianej podeszwie. Zimą skupywał stare buty. Wiosną sprzedawał chodaki, lecz latem jego rodzina żyła w skrajnej nędzy, a Lejba wówczas jeździł do miasta i przywoził chleb, który sprzedawał we wsi, zarabiając po dwa grosze na jednym bochenku.
Najgorszą jednak porą roku dla Koniecpolskich był czas, kiedy wszyscy ze wsi szli na roboty sezonowe, a stary Lejba pozostawał w opuszczonych Gawronkach, przymierając z żoną i dziećmi głodem. W tych właśnie ciężkich dniach Marcinek Borowicz często spotykał wśród dojrzewających zbóż zapłakanego Lejbę.
Najbardziej znaną osobistością w okolicy był Szymon Noga – mistrz w sztuce łowieckiej. W latach młodości wygrywał na polowaniach zakłady ze szlachtą, że pięcioma strzałami zestrzeli w locie pięć jaskółek. Był to człowiek znający świat zwierząt i zajadły tropiciel. Marcinek zawsze go lubił i często wsłuchiwał się w opowieści Nogi o życiu zwierząt.
Mężczyzna nie chodził na prace sezonowe („bandosy”), wysyłał na nie żonę i córkę, a sam siedział w domu i wieczorami wyruszał na kłusownicze łowy. Mały Borowicz odwiedzał go codziennie i czasami wyciągał do lasu lub w pole. W południe szli razem do zagajnika i kładli się w cieniu drzew, a chłopiec wyciągał z torby jedzenie i dzielił się nim ze swoim towarzyszem.
Pewnego dnia, gdy leżeli w pobliżu drogi przecinającej okolicę, Noga opowiedział historię chłopa, który nazywał się Kostur i mieszkał w Marsławicach. Kostur był myśliwym. Wybuchło powstanie i polskie oddziały stały w lesie. Pewnego razu Kostur wracał od Cieplaków, z fuzyjką ukrytą pod sukmaną, kiedy ujrzał dwóch Moskali na koniach, którzy prowadzili powstańca, przywiązanego sznurem do konia. Chłop obserwował jak Rosjanie biją szlachcica i ogarnięty litością, strzelił do jednego z Moskali. Drugi odwiązał jeńca i uciekł.
Powstaniec zmarł, a Kostur pogrzebał go pod świerkiem. Później znalazł przy Rosjaninie pieniądze, które zabrał i od tego czasu często wyprawiał się na rabusiów. Marcinek słuchał obojętnie opowieści Szymona. Przekonania polityczne chłopca były słabym odbiciem nauk radcy Somonowicza i goryczy ojca, który w powstaniu stracił fortunę, spędził wiele lat w więzieniach i doznał wielu krzywd od wodzów rewolucji. O wiele chętniej wolał rozmawiać z Nogą o polowaniach.
Kiedy myśliwy nie mógł towarzyszyć małemu Borowiczowi w wędrówkach, chłopiec spędzał czas wolny w altanie, miejscu, które odnalazł wkrótce po przyjeździe do domu i w którym urządził sobie schronienie, zachwycony urokiem i ciszą zakątka. Altanka mieściła się w pobliżu zapomnianego źródełka. Przechowywał tam romanse pornograficzne, scyzoryk z długim ostrzem, śrut, kapiszony, szpagaty i gwoździe. Do swojej samotni szedł z należytą ostrożnością, tylko sobie znaną ścieżką. Tam oddawał się bezczynności i marzeniom.
Od pewnego czasu Szymon Noga ciągle wspominał mu o głuszcach, które według niego zagnieździły się w znanym mu miejscu. Obiecał Marcinkowi, że zaprowadzi go tam i nauczy wabić ptaki. Chłopiec z niecierpliwością oczekiwał na ten dzień i zgodnie z zaleceniami myśliwego tuż przed terminem wyprawy kupił wódkę, wysmarował nią siebie, torbę i dubeltówkę, ponieważ głuszce miały rzekomo ciągnąć do zapachu alkoholu. O świcie Noga czekał na małego Borowicza na skraju lasu. Malec w największej tajemnicy zakupił w karczmie pół garnca wódki, zabrał ze spiżarki całą kiełbasę, bochenek chleba, ser i masło i tak przygotowany, zjawił się w umówionym miejscu. Szymon kazał chłopcu jeszcze raz natrzeć się spirytusem, później sam uczynił to samo i w końcu ruszyli pod górę Józefową. Po jakimś czasie dotarli do zacienionego zagajnika.
Myśliwy usiadł na ziemi i wyjąwszy jakiś przedmiot, zaczął dmuchać w zakończenie z piórka, wydobywając różne dźwięki. Marcinek wpatrywał się w niego jak zauroczony. Z bijącym sercem siedział w gęstwinie, zapatrzony w las. Dopiero przed południem Noga przestał wabić głuszce, z żalem stwierdziwszy, że ptaki najwyraźniej przeniosły się w inne miejsce. Zjadł prawie cały zapas jedzenia i przeszli wyżej. Tam kazał usiąść chłopcu na ziemi, podał mu wabik i polecił dmuchać w niego. Marcinek spełnił rozkaz Szymona, a ten zniknął w zaroślach, zapewniając, że ptaki za chwilę się pojawią. Marcinek wabił głuszce przez kilka godzin i dopiero pod wieczór zaczął tracić nadzieję. Kiedy zapadł zmierzch postanowił odnaleźć myśliwego, by wrócić do domu. Nagle usłyszał jakieś pogwizdywanie i dziwny bełkot. Chwyciwszy strzelbę, zaczął skradać się, ciesząc, że wreszcie ujrzy wymarzonego ptaka. Zamiast tego zobaczył Nogę, który leżał pod drzewem i chrapał. Obok niego leżała pusta butelka po wódce.
Dopiero później Borowicz dowiedział się, że owa maszynka służyła do wabienia słomek i że głuszców od kilkudziesięciu lat nikt w tamtych lasach nie widział.
XI.
Po powrocie z wakacji Marcinek zastał duże zmiany w gimnazjum. Na emeryturę odszedł dyrektor, inspektor został przeniesiony do innej szkoły, odeszli również stary Leim, dwaj nauczyciele historii i jeden z pomocników gospodarzy klas. W zarządzie szkoły pojawili się: dyrektor Kriestoobriadnikow, inspektor Zabielskij, nowy nauczyciel łaciny Rosjanin Pietrow, pomocnik gospodarzy klasowych Mieszoczkin i nauczyciel historii Kostriulew.
Również ogólny nastrój i wygląd szkoły uległy radykalnej zmianie. Starsi uczniowie poczuli, że ujęto ich w karby dyscypliny, woźny Pazur zamilkł, a nauczyciele polscy nie rozmawiali z uczniami poza murami gimnazjum, a jeśli zaszła taka konieczność, konwersacja odbywała się w języku rosyjskim. Zostały wprowadzone nowe obrzędy szkolne. Już podczas inauguracji roku szkolnego inspektor wygłosił niezwykle patriotyczne przemówienie, którym sam wzruszył się do łez, lecz dla uczniów pozostał zupełnie niezrozumiałym.
Uczniowie klerykowscy z niepokojem obserwowali działania nowego inspektora. Przede wszystkim przeprowadzono szereg zmian na stancjach. W każdej wyznaczono „starszego”, który miał obowiązek pilnować młodszych kolegów. Wprowadzono również książki wydaleń się z mieszkania, w których należało zapisywać każdą nieobecność ucznia oraz skargi na złe prowadzenie się współlokatorów. Pomocnicy gospodarzy i nauczyciele zostali wciągnięci do pewnego rodzaju organizacji policyjno – śledczej. Musieli odwiedzać stancje w określonych odstępach czasu, dniem i nocą. Odbywały się wówczas rewizje, przeglądanie osobistych rzeczy, a nawet podsłuchiwano pod oknami lub zjawiano się nieoczekiwanie nad ranem w pokojach uczniów. Ze stancji zniknęły książki polskie, choć uczniowie nadal wymykali się o północy w celach im wiadomych.
Wprowadzony porządek, rewizje i wizyty wpływały źle na moralność uczniów mieszkających na stancjach, dla których pobyt w szkole stał się równoznaczny z więzieniem. Zdarzało się często, że po przebudzeniu w pokoju zastawali Mieszoczkina, podczas lekcji byli pilnowani przez nauczycieli, po południu czekali na zjawienie się ich na stancji, a w nocy obawiali się, że zostaną zbudzeni przez któregoś z opiekunów.
System pilnowania i kontrolowania uczniów przyczynił się ostatecznie do rozdziału między nauczycielami a uczniami. Co prawda wcześniej nie było jakiegoś pozytywnego porozumienia między tymi dwoma obozami, a areną rozgrywek do czasu przybycia nowego dyrektora była szkoła. Patriotyczna gorliwość śledzących skupiła się przede wszystkim na przestępstwach politycznych i cała walka uczniów z nauczycielami przybrała z czasem cechy politycznego sporu. Za czasów starego dyrektora nauczyciele Polacy starali się łagodzić zatargi z uczniami. Z nastaniem nowej władzy w szkole wszelkie znajomości zostały zerwane. Nauczyciele wycofali się, dbając głównie o swoje posady i pozostawili młodzież samej sobie.
Kriestoobriadnikow i Zabielskij byli politykami nietuzinkowymi. Nie wszczynali awantur z rodzicami i nie prześladowali uczniów. Kiedy złapano jakiegoś chłopca na łamaniu przepisów, winę zawsze darowano, a gdy trzeba było ukarać – czyniono to niezwykle wyrozumiale i pobłażliwie. W sytuacjach sporu między uczniem a nauczycielem Polakiem dyrektor i inspektor stawali zawsze po stronie ucznia, starając się wyprosić u nauczyciela zaniechanie kary. System ten wywarł wpływ na gimnazjalistów, którzy co prawda drżeli przed nowym zarządem, ale jednocześnie zyskali zwolenników w walce z nauczycielami Polakami. Kierownictwo szkolne rozszerzyło swoją działalność na miasto i okolice, a także na całą gubernię i kraj. Ich praca opierała się na dwóch celach. Skupiali się więc na wzmocnieniu życia ludzi ruskich w Klerykowie oraz na odpolszczeniu tak zwanych Polaków.
Jednym z czynników odpolszczania było nieudzielanie pozwolenia uczniom na udział w polskich przedstawieniach. Natomiast jesienią z inicjatywy dyrektora gimnazjum zaczęto organizować amatorskie teatry rosyjskie, z radością popierane przez napływającą do Klerykowa ludność rosyjską. Z konieczności wspomagali ten plan „Nadwiślanie”, zajmujący jakiekolwiek wyższe stanowiska w mieście. Ludność miejscowa wykazywała bierność, choć w dalszym ciągu mówiono w języku ojczystym.
W tym okresie Kleryków przeżywało epokę imigracji rosyjskiej. Zmieniano nazwy ulic, likwidowano wiekowe instytucje, a w ich miejsce wprowadzano rosyjskie. Kiedy pojawiły się afisze, informujące o przedstawieniu teatru amatorskiego, w gimnazjum rozpoczęły się gorączkowe rozmowy. Władza szkolna nie proponowała uczniom zakupu biletów, choć czyniono pewne sugestie, że tak należałoby właśnie zrobić. Wśród uczniów piątej klasy znaleźli się tacy, którzy przebąkiwali, że warto byłoby iść na sztukę, inni natomiast twierdzili, że tylko mandryle mogą uczestniczyć w podobnych szopkach.
Marcin Borowicz był przyjacielem chłopca, który wyraził chęć pójścia na sztukę i poczuł się osobiście dotkniętym sądem tych, którzy byli przeciwnikami rosyjskiego teatru amatorskiego. Postanowił pójść na przedstawienie na przekór wszystkim. Razem z przyjacielem uknuli zemstę na koledze, który skrytykował chęć uczestniczenia w spektaklu. Po powrocie na stancję Marcinek usłyszał w pokoju „starej Przepiórzycy” rozmowę o teatrze amatorskim. Radca Somonowicz nie chciał interesować się sztuką, lecz chłopiec oznajmił, że ma zamiar pójść na widowisko. Przekonania mężczyzny utwierdziły malca w uporze i w dniu przedstawienia udał się on do sali teatralnej, gdzie siedzieli już Rosjanie i zacni obywatele miasta.
Marcinek, który w towarzystwie zaledwie kilku kolegów z różnych klas, stał na parterze, doznał szczególnego niepokoju. Sztuka w ogóle go nie zainteresowała, lecz pogrążyła w smutku. Umiał dobrze mówić i pisać po rosyjsku, traktując ten język jako przedmiot szkolny. Dopiero teraz ta szkolna mowa narzucała mu się ze sceny, którą obserwował w poczuciu, że patrzy na jakiś kraj obcy z dalekimi obyczajami. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyjść z teatru, kiedy dostrzegł, że w jego stronę skierowane są cztery lornetki. Z uwagą przypatrywali mu się dyrektor, jeden z nauczycieli i jakaś dama. W pierwszej chwili wystraszył się. Później zrozumiał, że to raczej gesty zadowolenia i adoracji. W gromadce uczniów stali przede wszystkim Rosjanie, z Polaków oprócz Borowicza było kilku synów urzędników. Marcin wysunął się przed grupę, aby dyrektor mógł go lepiej widzieć.
W czasie pierwszego antraktu na parterze pojawił się pan Majewski i przywitawszy się w uczniami, poprosił grzecznie, aby Polacy udali się za nim. Zaprowadził ich do loży dyrektorskiej. Kriestoobriadnikow przedstawił kilku chłopców gubernatorowi i towarzyszącym mu damom. Gubernator powitał młodzieńców uściśnięciem dłoni, a jedna z kobiet zapytała Borowicza, czy sztuka podobała mu się. Chłopiec odparł, że bardzo, czując, że tak właśnie powinien odpowiedzieć. Później zostali zaprowadzeni do loży, w której siedział prezes Izby Skarbowej. Pod koniec drugiej sztuki na parterze ponownie zjawił się pan Majewski, przynosząc uczniom olbrzymie pudła ze słodyczami, które były darem pań i panów z loży dla chłopców. Marcinek, jedząc cukierki, odczuł rozkosz, wypływającą z faktu poznania tak znamienitych osób.
Następnego dnia, do klasy wszedł inspektor, który powitał Marcina tak przyjaznym uśmiechem, że wszyscy pięcioklasiści poczuli zazdrość i pożałowali, że nie poszli na przedstawienie. Tego samego dnia Zabielskij poprosił chłopca, aby zaniósł do jego mieszkania zeszyty z ćwiczeniami. W domu inspektor przyjął ucznia niezwykle gościnnie, pokazując mu książki i albumy a także częstując go ciastkami. Żalił się, że uczniowie klasy piątej mu nie ufają i żaden go nie odwiedza. Pod koniec wizyty mały Borowicz był oczarowany mężczyzną, a dobroć nauczyciela rozbudziła w jego sercu wdzięczność. Postanowił wpłynąć na kolegów, żeby również polubili Zabielskija. Widok wytwornego gabinetu zniewalał go i wypełniał dumą i pychą, że oto on stał się przyjacielem osoby na tak wysokim stanowisku. Od tej pory Marcinek był stałym i częstym gościem w domu inspektora.
XII.
Był jeden z ostatnich dni sierpnia, po żniwach. Skrajem szosy maszerował Jędruś Radek, ubrany w uczniowski mundur. Na plecach miał tornister, a w ręku patyk. Mundur chłopca był przerobiony z kapoty ufarbowanej na granatowo. W słońcu błyszczały palmy i litery P.P. (Progimnazjum Pyrzogłowskie). W tornistrze niósł wszystkie podręczniki i kajety, starannie zawinięte w papier. Już drugi dzień Jędrek szedł pieszo spod Pyrzogłów w stronę Klerykowa.
Noc przespał w stercie pod lasem, a w południe ujrzał starą karczmę, do której zaszedł, by odpocząć i posilić się. Kupił kilka bułek i kwartę piwa i rozsiadł się w izbie, rozmawiając z gospodynią, niezadowolony z jej dociekliwych pytań. Niechętnie odparł, że wybiera się do Klerykowa, aby dostać się do klasy piątej i skłamał, że nie ma rodziców. Obawiał się, że gdyby kobieta dowiedziała się prawdy o jego pospolitym pochodzeniu, traktowałaby go z wyższością.
Jędrzej Radek urodził się we wsi Pajęczyn Dolny, w rodzinie biednego fornala. Najmłodsze lata spędził w izbie, w której mieszkały trzy rodziny. Gdy miał kilka lat zaczął pilnować najpierw gęsi, a później maciory z prosiętami w dworskim okólniku. Swoje obowiązki wypełniał z przymusem i często zdarzało się, że karbowy obił mu skórę na plecach za niedopilnowanie stada.
Życie Jędrka zmieniło się dzięki Antoniemu Paluszkiewiczowi, nazywanego Kawką. Mężczyzna był nauczycielem paniczów. Jego przezwisko pochodziło od nieustannego kaszlu, który złośliwie naśladowali jego wychowankowie.
Najwięcej talentu w dręczeniu Kawki wykazywał Jędrzej Radek, który doskonale potrafił naśladować nie tylko głos nauczyciela, ale także jego ruchy. Chłopak często chodził za Paluszkiewiczem, ubrany w długą płachtę, zakładając na nos drucik wygięty na kształt okularów i podpierając się patykiem. Ośmielony faktem, że dziedziczka dawała mu za owe kpiny kromkę chleba z miodem lub kawałek cukru, malec ze śmiałością wołał do nauczyciela po imieniu i drwił z niego.
Pewnego dnia, kiedy Jędrek siedział na płocie, Paluszkiewicz nieoczekiwanie pochwycił go i wciągnął do swojego mieszkania. Po kilkunastu minutach nauczyciel, nie odpowiadając na zuchwałe pytania chłopca, podał mu duży atlas zoologiczny i kazał obejrzeć obrazki. Radek z nieufnością zaczął przeglądać książkę, która tak go zainteresowała, że przez wiele godzin oglądał kolorowe rysunki zwierząt. O zmroku Kawka wypuścił go z pokoju, obdarowawszy go ciastkiem.
Od tamtego wieczoru Jędrzej w każdej wolnej chwili wymykał się do mieszkania nauczyciela. Paluszkiewicz nauczył go czytać, a zimą chłopiec opanował rosyjski. W kolejne lato Kawka zaczął zastanawiać się nad umieszczeniem Radka w Progimnazjum Pyrzogłowskim. Przez wiele lat udało mu się zaoszczędzić kilkaset rubli. Ze względu na postępujące suchoty, zrezygnował z pracy, nieomalże siłą odebrał chłopca rodzicom i odwiózł go do Pyrzogłów. Tam oddał go do pierwszej klasy i opłacił stancję. Sam zamieszkał w miasteczku i żył z oszczędności.
Jędrzej dzięki korepetycjom opiekuna uczył się bardzo dobrze i z pochwałą zdał do klasy drugiej. W tym czasie choroba całkowicie wyniszczała organizm Paluszkiewicza i przez następny rok większość czasu przeleżał w łóżku, przepisując dzieło swojego życia. Pewnej jesiennej nocy zmarł. Na kilka miesięcy przed śmiercią zdążył opłacić stancję Jędrzeja i chłopak spokojnie zdał do trzeciej klasy. Wtedy też był już w stanie utrzymać się z korepetycji udzielanym wstępniakom i pierwszoklasistom. Z trudem, niekiedy przymierając głodem, ukończył klasę trzecią i czwartą i otrzymał świadectwo ukończenia gimnazjum.
Choć wszyscy sądzili, że zostanie księdzem, Radek postanowił dostać się na uniwersytet, pamiętając słowa Paluszkiewicza, który zawsze zachęcał go do dalszej nauki. Nie zamierzał wracać na wieś, pamiętając nadal razy karbowego, nędzne ochłapy rzucane mu przez dziedziczkę za drwienie z Kawki. Nie potrafił też wybaczyć rodzicom – matce, która wielokrotnie zachęcała go do szykan, by zyskał przychylność dworu i ojcu, który karał go za to, że uciekał do mieszkania nauczyciela. W jego sercu zrodziła się wdzięczność do wyśmiewanego Paluszkiewicza.
Po czterech latach nieobecności Jędrzej Radek pojawił się w Pajęczynie. Powrót do domu rodzinnego spowodował, że chłopak zaczął dostrzegać zmiany, jakie w nim zaszły. Wszyscy nadal traktowali go jako syna biednego fornala, pastucha z okólnika, a nikt nie dostrzegał w nim kandydata do klasy piątej. Chłopak odczuwał wstręt do czworaków, w których mieszkał z rodzicami. Wstydził się ojca, matki i swojej obecności we wsi. Po wakacjach wyruszył więc do Klerykowa, odprowadzony przez zapłakanych rodziców. Pożegnał ich w milczeniu, nie wiedząc, co powiedzieć i idąc szosą, płakał.
Posiliwszy się w karczmie, miał zamiar ruszyć dalej, kiedy szynkarka ponownie go zaczęła wypytywać. Odparł jej, by się od niego odczepiła. Wówczas kobieta chciała zamknąć drzwi, lecz chłopak pchnął ją i spokojnie wyszedł. Za sobą usłyszał krzyki i wołanie po sołtysa. Jędrzej zdarzenie w karczmie uznał za zły znak. Po jakimś czasie zaczął ponownie odczuwać zmęczenie i przespał się w cieniu przydrożnej gruszy.
Przez jakiś czas jechał na furze, zapłaciwszy chłopu dwadzieścia groszy za podróż. Kiedy jednak woźnica zaczął go wypytywać o pochodzenie, Radek zażądał zwrotu pieniędzy. Nie odzyskawszy zapłaty, chłopak ruszył dalej pieszo, ze świadomością, że droga do Klerykowa staje się dla niego pechowa. Po przejściu kilku wiorst na szosie pojawiła się bryczka, w której siedział szlachcic. Jędrzej zdjął czapkę i nagle usłyszał, że ktoś go woła. Zaskoczony zauważył, że mężczyzna wzywa go do siebie. Podbiegł do pojazdu, a nieznajomy zaczął go wypytywać, skąd pochodzi i dokąd się wybiera. Potem kazał chłopcu usiąść na koźle, z czego Radek chętnie skorzystał. Nowa nadzieja wstąpiła w serce ucznia.
Miasteczko zrobiło na nim ogromne wrażenie, a ogrom domów i ludzi oszołomił go. Tymczasem szlachcic kazał furmanowi jechać na Targowszczyznę i bryczka zatrzymała się przed okazałym budynkiem. Szlachcic kazał Jędrkowi iść za sobą. Zostawił go w kuchni i po jakimś czasie wezwał do pokoju. Chłopak dostrzegł kobietę, siedzącą na sofie i dwoje dzieci: dwunastoletniego chłopca i dziewczynkę.
Przy stole stał starszy mężczyzna, do którego zwrócił się szlachcic, przedstawiając im Radka. Jegomość odparł, że potrzebuje korepetytora dla syna i zapytał Jędrka, czy chciałby podjąć się tego zajęcia w zamian za stancję i utrzymanie. Chłopak, zaskoczony i ucieszony, odparł, że zgadza się na propozycję mężczyzny. Płoniewicz zdecydował, że Radek będzie spał u nich, dopóki nie dostanie się do gimnazjum i kazał przygotować pokój dla chłopca.
Nieoczekiwana zmiana losu oszołomiła Jędrzeja. W czasie kolacji zasiadł ze wszystkimi do stołu, a później udał się do swojego pokoju, w którym stała stara, zniszczona kanapa i szafka z książkami. Radek zamyślił się, wspominając minione zdarzenia, wreszcie zasnął zmęczony.
Nazajutrz w towarzystwie Władzia, swego ucznia, udał się do gimnazjum i został przyjęty przez Kriestoobriadnikowa do klasy piątej. Tego samego dnia został oficjalnie korepetytorem Władzia Płoniewicza, który utrzymał się w szkole dzięki wysokim łapówkom. Już podczas pierwszej lekcji Radek zauważył, że chłopiec z trudnością uczy się i potrafi z uporem stać nieruchomo przez wiele godzin.
Każdego dnia po obiedzie rozpoczynały się korepetycje, podczas których Jędrzej mozolnie i dobitnie tłumaczył zadane lekcje. Władzio uczył się wszystkiego na pamięć, a jego nauczyciel wierzył w ostateczne zwycięstwo nad miernym uczniem. Przed śniadaniem powtarzali lekcje, których chłopiec wyuczył się poprzedniego dnia, potem razem szli do szkoły, ćwicząc się w słówkach, miarach i wagach.
Po szkole następowało wyuczanie materiału na następny dzień, a w czasie przerwy Radek odrabiał lekcje z panną Micią. Do swoich lekcji Jędrek zasiadał po północy, paląc w tajemnicy papierosy i jedząc stare kromki chleba, ponieważ państwo Płoniewicz nie dbali zbytnio o byt korepetytora, karmiąc go nędznie i skąpo.
Pan Płoniewicz był eks-obywatelem ziemskim. Kiedy nadszedł czas oddania dzieci do szkół, sprzedał majątek i osiedlił się na przedmieściu Klerykowa, gdzie kupił posesję z budynkami, w których mieszkała biedota. Jędrzej Radek polubił to miejsce, gdzie znalazł schronienie i pracę. Czasami jednak, kiedy koledzy z klasy zajadali się na przerwach bułkami, przeklinał nędzne obiady. Ten nieustanny głód wynagradzał mu własny pokój, posiadanie którego sprawiało mu ogromną przyjemność.
Pierwsze miesiące w Klerykowie upłynęły Radkowi w samotności. Tylko raz odwiedził kolegów z klasy piątej, synów bogatego rejenta z prowincji. Tego dnia trafił na bal. Kilku kolegów tańczyło z krzesłami, które zastępowały im panny. Jędrzej stanął w kącie, przyglądając się wszystkiemu i stał się ofiarą żartów. W klasie koledzy nie starali się zaprzyjaźnić z nim, dostrzegając jego nędzne ubranie i szykanując go. Tymkiewicz często przedrzeźniał nowego ucznia, naśladując jego chłopską gwarę. Wówczas Radek odczuwał wstyd, lecz czuł również ogromną pogardę i obojętność. Nauczyciele często odpytywali go, by ocenić jego wiedzę, a młodzieńcowi zdawało się, że wszyscy z niego drwią. Choć był uczniem dobrym i pilnym, jego wiedza stała się pośmiewiskiem dla kolegów i nauczycieli.
Pewnego dnia, po dwóch miesiącach od rozpoczęcia nauki w Klerykowie, pan Nogacki wezwał Radka do tablicy i kazał mu rozwiązać zadanie z geometrii. Chłopak źle wyrysował figurę graniastosłupa i ponaglany przez nauczyciela, popełnił kolejny błąd, wywołując śmiech pozostałych uczniów. Jędrek stracił pewność siebie i stał przed tablicą, kiedy z przedostatniej ławki usłyszał kpiący głos Tymkiewicza. W tym samym czasie Radek zaczął poprawnie rozwiązywać zadanie i otrzymał ocenę bardzo dobrą.
Po skończonej lekcji podniósł się z ławki i podbiegł do Tymkiewicza. Uderzył go gwałtownie pięścią w zęby, bijąc na oślep. Awanturze przyglądał się nauczyciel. Gdy rozdzielono obu chłopców, Nogacki kazał zostać wszystkim w klasie i wyszedł. Po kilkunastu minutach pojawili się inspektor, dyrektor, gospodarz klasy i kilku nauczycieli. Radek stał z pochyloną głową, płacząc. Dyrektor podjął decyzję, by wydalić go z gimnazjum.
Chłopak zebrał swoje książki do tornistra i wyszedł z klasy. Był spokojny, choć serce biło mu szybko i czuł zimne dreszcze. Zrozumiał, że to koniec jego nauki. Usiadł na głazie i zaczął wpatrywać się w pusty dziedziniec. W wyobraźni ujrzał siebie, jak opuszcza dom Płoniewiczów i wraca do rodziców. Wtedy dopiero ogarnęła go wściekłość i rozpacz. Nagle poczuł, że ktoś przed nim stoi. Podniósł głowę i zobaczył nieznanego młodzieńca, który przyglądał mu się przyjaźnie. Był to Marcin Borowicz, wówczas uczeń klasy szóstej.
Marcin powiedział, że słyszał jak dyrektor wyrzucał Radka z gimnazjum i poradził, aby ktoś z wpływowych ludzi w mieście wstawił się za Jędrzejem. Kiedy dowiedział się, że chłopak nikogo nie zna w Klerykowie, obiecał, że sam uda się do Zabielskiego, po czym odszedł. Radek przesiedział na kamieniu do końca lekcji i usłyszał, że go wzywają. Na schodach zauważył inspektora i Borowicza, który coś mówił, żywo gestykulując. Inspektor ponownie zawołał Jędrka i udali się pod kancelarię. Inspektor wszedł do gabinetu, a Radek został na korytarzu, otoczony szydzącymi z niego uczniami.
Po jakimś czasie wyszedł dyrektor i darował winę Radkowi, ostrzegając go, że znalazł się na liście podejrzanych uczniów. Chłopiec ukłonił się i ruszył do klasy, siadając na swoim miejscu. Przez całą lekcję rozmyślał o uczniu, który wyciągnął go z opresji. Nie zapamiętał twarzy Marcina, lecz ta tajemnicza postać zaczęła przybierać w jego świadomość cudowne kształty. Wówczas jego dusza zapłakała nad wybawcą.
XIII.
Klasa szósta, do której uczęszczał Marcin Borowicz, liczyła trzydziestu trzech uczniów, z czego większość stanowili Polacy. Wśród uczniów było trzech Żydów i dwóch Rosjan. Młodzież ta dzieliła się na dwa obozy. Jedną grupę stanowili: Borowicz, jego zwolennicy, Rosjanie i Żydzi, pozostający pod wpływem inspektora, pogardliwie określani mianem „literaci”. Grupa druga, nazywająca siebie ligą wolnopróżniaków, była wrogo nastawiona względem pierwszej.
Marcin Borowicz ogrywał w swoim obozie duże znaczenie. W klasie piątej, pod wpływem inspektora, założył kółko zbierające się w niedzielę po nabożeństwie, by studiować literaturę rosyjską i ćwiczyć się w pisaniu. W klasie szóstej do „literatów” należało już kilkanaście osób, a po Bożym Narodzeniu połączyli się oni z grupami z klas siódmej i ósmej. Spotykali się w mieszkaniu jednego z siódmoklasistów lub w domu inspektora. Czytali wówczas ruskie poematy ludowe, Puszkina i Lermontowa. Pierwsze marzenia i uczucia młodych chłopców znajdowały swoje odzwierciedlenie w utworach pisarzy rosyjskich. Często też uczniowie klas wyższych wygłaszali referaty o treści politycznej i religijnej.
Kierownik dostarczał im książki, na podstawie których przedstawiali Polskę jako „dom niewoli, gniazdo rozbestwionej szlachty, mordującej lud ruski”. Najbardziej zagorzali „literaci” pisali odezwy do Polaków, programy i hymny na cześć Rosji. Wśród nich znaleźli się jednak i tacy, którzy na własną rękę starali się czytać polską historię, by poznać również racje drugiej strony. W miejscowej księgarni pojawiła się książka profesora Michała Bobrzyńskiego „Dzieje Polski w zarysie”, wydana bez uprzedniej cenzury. Historyk jednak twierdził, że Polskę do upadku doprowadziła anarchia.
Zabiegi inspektora Zabielskiego zniechęciły młodzież do czytania literatury ojczystej i sprawiły, że chłopcy nabrali wstrętu do wszystkiego, co polskie. Rusofilizm stał się dla nich symbolem postępowości, krytycyzmu i tężyzny.
Do drugiego ugrupowania, wolnopróżniaków, należeli przeważnie synowie ludzi zamożnych i pochodzący ze szlachty. Zajmowali się przede wszystkim próżniactwem, oszukiwaniem nauczycieli i wszelkimi rozrywkami, głównie grą w karty. Jej członkowie byli przyjaciółmi, a wśród nich nie można było znaleźć żadnego donosiciela, co z kolei było charakterystyczne dla ich przeciwników. W karty najczęściej grywano w domu lekarza Wyszobierskiego, w pokoju jego syna, Antosia. Wolnopróżniacy gromadzili się około północy, w dni, w które można było swobodnie opuszczać stancje.
Gra w karty stała się istotną rozrywką podczas rekolekcji poprzedzających Wielkanoc. Klasy wyższe zebrano wówczas w jednej sali, by uczniowie wysłuchali wikariusza miejscowej fary. Wolnopróżniacy zasiedli w ostatnich ławach i zaczęli grać w karty. W ogólnej ciszy niespodziewanie rozległ się głos jednego z uczniów, wołający o bicie treflem. Władza, ścigająca graczy, nie zdołała jednak wykryć winowajców.
Inna grupa wolnopróżniaków składała się z wielbicieli hippiki. Spotykali się oni za przedmieściem Rokitki w szopach, które zajmował szwadron dragonów i za odpowiednią opłatą dostawali na kilka godzin osiodłane konie.
Kilku wolnopróżniaków pasjonowało się teatrem i szalało za aktorkami. Tej grupie dowodził uczeń klasy siódmej, Wolski, zakochany w aktorce zwanej Iskierką. Pewnego dnia postanowił poznać kobietę i kupiwszy pudełko cukierków, zamierzał wybrać się do jej mieszkania. Prezent schował w łóżku, lecz do jego pokoju weszli młodsi koledzy ze stancji i zmagając się ze sobą, padli na łóżko, niszcząc pudełko. Zrozpaczony Wolski pożyczył dwa mniejsze pudełka od znajomych pensjonarek i pieczołowicie ulepił ze zgniecionej masy cukierki. Z tak przygotowanym darem wyruszył do swojej ukochanej.
Zarówno „literaci” jak i wolnopróżniacy kształcili się głównie w matematyce i fizyce. Resztę przedmiotów traktowali jako zło konieczne. Rozszerzone kursy gramatyki łacińskiej i greckiej zaliczali dzięki wkuwaniu na pamięć całych stron „Odysei”, „Iliady” i „Eneidy”. Rosjanin wykładający język grecki objaśniał Homera z musu i nie interesował się, czy uczniowie rozumieją treść dzieł. Na jego lekcjach uczniowie popadali w stan odrętwienia, a po ukończeniu klerykowskiego gimnazjum szybko zapominali o grece.
Równie nużące były lekcje historii. W klasie szóstej gimnazjaliści musieli przyswoić sobie kurs dziejów Rosji z epoki tak zwanych udziałów i wieców. Marcin Borowicz i jego stronnicy z ugrupowania wyuczali się na pamięć nazwisk wszystkich książąt i dat, lecz nauczyciel nie starał się, aby uczniowie zrozumieli sens minionych czasów.
Natomiast języki: francuski, niemiecki i polski były traktowane jako nieobowiązkowe. Uczeń klasy szóstej musiał wybrać sobie tylko jeden język, a na polski nie musiał chodzić. Rosjanie nie mieli prawa uczęszczać na lekcje polskiego, prowadzone w języku rosyjskim. Wszystkie siły intelektualne gimnazjalistów wykorzystywane były do pisania ćwiczeń rosyjskich o tematach historycznych, literackich i abstrakcyjnych. Ćwiczenia te musiały obowiązkowo zachowywać odpowiedni plan, dlatego też uczniowie najczęściej przepisywali rozprawki ze starych zeszytów i książek.
Biblioteka gimnazjum klerykowskiego znajdowała się na dole gmachu i zajmowała kilka sal. Stały tam szafy z książkami polskimi z XVI, XVII i XVIII wieku, pokryte kurzem i zapomniane. Władze gimnazjalne szczególnie dbały, aby uczniowie nie mieli dostępu do jakichkolwiek książek, które mogłyby wpłynąć na czynne rusofilstwo. Pomimo nieustannego dozoru i rewidowania jedna z zakazanych książek dostała się do rąk szóstoklasistów. Był to rosyjski przekład „History of civilisation In England” Henryka Tomasza Buckle`a. Jeden z ośmioklasistów odnalazł książkę w bibliotece swego wuja i dał kolegom.
Dzieło to wpłynęło znacząco na umysły uczniów i na ich postrzeganie filozofii. Szczególne znaczenie miał przypis z pierwszego rozdziału książki: „Doktryna Opatrzności stoi w związku z doktryną o przeznaczeniu”. Ta krótka myśl sprawiła, że wśród gimnazjalistów powstała grupa filozoficzno – materialistyczna, na której czele stali dwaj siódmoklasiści: Nochaczewski, zwany „Spinozą” i Miller – „Balfegor”. Obydwaj byli tłumaczami dzieła Buckle`a i propagowali nowy kierunek. Spinoza wyjaśniał młodszym kolegom zawiłe zagadnienia książki.
Do materialistów należał również Marcin Borowicz. Nie mieszkał on wówczas u „starej Przepiórzycy”. Był korepetytorem dwóch chłopców i mieszkał razem z kilkoma zamożniejszymi uczniami klas starszych. To właśnie u nich, na stancji u „Czarnej pani” odbywały się wieczorami zaciekłe rozmowy zwolenników bucle`izmu z „metafizykami”, „idealistami” i uczniami wiernymi katolicyzmowi.
Zwolennicy rusofilizmu obawiali się czytywać Buckle`a i z czasem w grupie „literatów” materialiści zaczęli prowadzić spory z zagorzałymi rusofilami. Książka Anglika wpłynęła również na wzrost zainteresowania greką i łaciną. Borowicz, aby lepiej zrozumieć dzieło, w klasie szóstej opanował materiał z matematyki z klasy siódmej. Stał się również specjalistą od ateizmu, a zaprzeczenie wierze wprowadziło osiemnastoletniego wówczas Marcina do całkowicie nowego świata. Wszystko musiał sam zrozumieć i odkrywać.
Gimnazjaliści zaczęli interesować się chemią, anatomią i fizjologią. Borowicz, „Spinoza” i „Balfegor” chodzili potajemnie do rzeźni, by tam studiować anatomię zwierząt.
Dzieło Buckle`a odegrała jeszcze ważniejszą rolę w życiu gimnazjalistów – stała się dla nich kodeksem i siłą moralną. Każdy ze zwolenników teorii Anglika marzył o tym, aby posiąść wiedzę mistrza i stać się nim, uczyć się przez całe życie. Materialiści nauczyli się cenić czas, by jak najpełniej poświęcać się nauce.
Książka wpłynęła również na dalszą rusyfikację młodych zwolenników materializmu. Znali oni ją wyłącznie z tłumaczenia rosyjskiego i w rozmowach wykorzystywali terminy rosyjskie, dobrowolnie poddając się procesowi rusycyzacji.
XIV.
Pewnego jesiennego dnia uczniowie klasy siódmej czekali na lekcję historii. Klasę szóstą ukończyło zaledwie dwudziestu trzech uczniów, do których dołączyło pięcioro drugorocznych. Marcin Borowicz stał w towarzystwie Waleckiego, zwanego „Figą”. Walecki uczył się znakomicie i jedynie przez złe zachowanie zajmował drugie miejsce w klasie wśród prymusów. Był chłopcem niezwykle hardym i często popadał w konflikty z nauczycielami. Stronnictwo literacko – buckle`owskie starało się go pozyskać, lecz Walecki unikał rozmów bezbożnych. Był synem katoliczki, która nieustannie kontrolowała każdy krok młodzieńca, zabierała mu książki i nakazywała zdawać relację z rozmów z kolegami. Dzięki temu nadzorowi chłopiec nigdy nie przeczytał żadnego zakazanego dzieła i nie uczęszczał na spotkania. Marcin wiele razy drwił z Waleckiego, wykorzystując każdą sposobność do wypowiadania swych uwag o Bogu i tocząc z nim zacięte spory.
Do klasy wszedł pan Kostriulew, nauczyciel historii, jeden z najbardziej zagorzałych rusyfikatorów. Na każdej prawie lekcji omawiał sprawy bolesne dla polskiej młodzieży i kazał się uczyć faktów, wybiegających poza materiał gimnazjalny. Tym razem zajął się zagadnieniem upadku Polski i zaczął czytać o prawosławiu na Litwie i konfiskacie klasztoru żeńskiego pod Wilnem. Opowiadał o tym, że delegowani po wywiezieniu mniszek znaleźli w podziemiach wiele trumien ze zwłokami noworodków. Wówczas odezwał się Walecki, prosząc w imieniu kolegów, aby historyk przerwał swój wykład. „Figa” wyjaśnił wzburzonemu nauczycielowi, że jako katolik nie może słuchać takich rzeczy i zarzucił mu kłamstwo.
Kostriulew wyszedł z klasy. Marcin nazwał kolegę „ognistym katolikiem”, co rozgniewało chłopca. Po chwili do klasy wbiegł dyrektor z całym sztabem gimnazjalnym i wezwał do siebie „Figę”. Uczeń stanął przed nim i odparł w imieniu całej klasy, że jako katolicy chodzą do spowiedzi i wyznają swoją wiarę i zażądał, aby historyk przeczytał ponownie o zajęciu klasztoru. Inspektor zwrócił się do pozostałych uczniów i zapytał, czy upoważnili Waleckiego do protestowania. Kiedy żaden z nich nie odpowiedział, spytał się Goldbauma, który odparł, że jest starozakonny.
Potem inspektor identyczne pytanie skierował do Borowicza, który odrzekł, że uważa wykłady Kostriulewa za użyteczne i że wszyscy z ciekawością ich wysłuchali, a Walecki protestował wyłącznie w swoim imieniu. Pozostali uczniowie, rozumiejąc, że Marcin w ten sposób pomniejsza ich winę, odpowiadali podobnie jak on. Tylko jeden z chłopców, Rutecki, odparł, że „Figa” zaprotestował również w jego imieniu i razem z Waleckim został wyprowadzony z klasy.
Po wyjściu nauczycieli i winowajców z klasy, siódmoklasiści zebrali się w gromadach, rozmawiając o zajściu. Jeden z drugorocznych, zwany „Pieprzojadem”, nazwał to świństwem. Borowicz odparł, że nic innego nie mogli wymyślić. Nadal twierdził, że historyk miał rację, ponieważ w historii chodzi przede wszystkim o prawdę. Jego opinię potwierdziło kilku kolegów.
Tymczasem z kancelarii słychać było głośne rozmowy, nad którymi górował głos Waleckiego. Zebrali się tam prawie wszyscy gospodarze klas i po kilkudziesięciu minutach wezwano matkę „Figi”. Wówczas „Pieprzojad” ponownie nazwał zajście świństwem i łajdactwem. Za ściany dobiegł rozpaczliwy krzyk Waleckiego i chłopcy rzucili się do drzwi. Ujrzeli kolegę wynoszonego przez strzech stróżów i pana Pazura do izby zwanej „zapasową”. Walecka ruszyła ku wyjściu. Po chwili pojawił się Rutecki z wiadomościami, że „Figa” zamiast wydalenia z gimnazjum dostanie rózgi.
W połowie następnej lekcji do klasy wrócił „Figa”. Chłopiec podszedł do swojej ławki powoli i zerknął na Borowicza, który zadrżał po jego straszliwym spojrzeniem.
XV.
Po Świętach Bożego Narodzenia uczniowie klasy siódmej zastali nowego kolegę, Bernarda Siegera, wydalonego z warszawskiego gimnazjum. Nikt nie potrafił dowiedzieć się za co przybysz został usunięty ze szkoły i dopiero jeden z ośmioklasistów, który był w Warszawie, zdobył informację, że Siegera wyrzucono za „nieprawomyślność”. Do Klerykowa został przyjęty dzięki specjalnemu pozwoleniu kuratora okręgu naukowego i wstawiennictwu jednej ze znanych osobistości.
Bernard został otoczony specjalną opieką. Mieszkał u Kostriulewa i nie pozwalano mu się kontaktować po szkole z kolegami. Każdego dnia rewidowano jego tornister i najczęściej to właśnie jego wzywano do odpowiedzi. Nowy uczeń okazał się również dobrym uczniem.
Buckle`iści przekonali się, że Sieger czytał Buckle`a i Drapera oraz inne dzieła, o których usłyszeli pierwszy raz.
Sieger żył w odosobnieniu. Po lekcjach szedł natychmiast do mieszkania Kostriulewa, które opuszczał wyłącznie w towarzystwie opiekuna. Koledzy z klasy obserwowali go z ciekawością i zawiścią. Ogólnie zazdroszczono mu pobytu w Warszawie, a uprzejmą grzeczność odbierano jako wyniosłość i arystokratyzm. Początkowo nie pozwalano nowemu uczniowi uczestniczyć w lekcjach języka polskiego. Dopiero po miesiącu uzyskał pozwolenie władz szkoły.
Tego dnia język polski był ostatnią lekcją. Sztetter wszedł do klasy i wezwał jednego z uczniów do odpowiedzi. Ten, aby uniknąć odpytywania, wspomniał, że jest nowy uczeń. Sieger wstał i przedstawił się, wyjaśniając, że nazywa się Zygier, choć jego ojciec i dziad podpisywali się „Sieger”. W smutnych oczach polonisty pojawiło się zainteresowanie i zapytał chłopca, czy chce uczęszczać na lekcje. Bernard odparł, że tak, ponieważ jest to ojczysty język. Sztetter z obawą spojrzał na drzwi i kazał mu czytać.
Zygier zaczął czytać wskazany fragment, a pozostali uczniowie zajęli się odrabianiem lekcji lub drzemaniem. Tymczasem Bernard zaczął rozbierać zdania pod względem logicznym i gramatycznym. Wszystkich zaskoczyło, że robił to po polsku i niezwykle starannie. Kiedy skończył, nauczyciel rzekł, że nie ma odpowiedniego stopnia, aby ocenić jego wiedzę i zaczął wypytywać, jakie utwory czytał. Zygier odparł, że w czytał systematycznie dzieła z literatury polskiej, a w szczególności romantyków. Sztetter spytał, czy czytał Mickiewicza, a kiedy uczeń odparł twierdząco, zapytał, co wie o pisarzu. Zygier zaczął opowiadać o życiu romantyka i o napadzie podchorążych na Belweder w nocy 29 listopada, a później zaczął recytować „Redutę Ordona”.
W pierwszej chwili polonista zerwał się i zaczął machać rękami, aby Bernard przestał. Chłopiec jednak nie zamilkł. W klasie zapanowała cisza i wszyscy wpatrywali się w ucznia, który recytował „polskie wiersze”. Walecki zbliżył się do drzwi i wyglądał na korytarz. Zygier mówił ze spokojem, a słowa utworu trafiały wprost do serc słuchaczy, którzy powstali z ławek i zbliżyli się do mówcy. Marcin Borowicz siedział w ławce, mając wrażenie, że już kiedyś słyszał to wszystko, słuchał ze wstrętem i złością, lecz jednocześnie dziwny ból przejmował jego duszę. Kiedy Zygier zaczął recytować ostatni fragment wiersza, Borowicz zamknął oczy i przypomniał sobie opowieść strzelca Nogi o żołnierzu, który leżał w zapomnianej mogile. Z trudem powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć płaczem. Sztetter siedział milczący, a po jego bladej twarzy spływały łzy.
XVI.
Ulubionym miejscem Marcina Borowicza i ośmioklasistów stał się Stary Browar, mieszczący się na przedmieściach. Niegdyś mieścił się tu browar, teraz został zamieniony na lokale mieszkalne przez Żydka, który wykupił ruinę.
W jednej z oficyn mieszkali rodzice Mariana Gontali, jednego z kolegów Marcina, którego ojciec był urzędnikiem Izby Skarbowej. Marian mieszkał na strychu, z którego okien rozpościerał się widok na jedno z przedmieść Klerykowa i okoliczne lasy i łąki. Tuż obok był sad i miejsce, odwiedzane przez grupę przyjaciół, zwane „dziurą Efialtesa”. Właśnie tam często spędzali czas Zygier, Borowicz, Pieprzojad i Andrzej Radek, uczeń klasy siódmej. Gdy Gontala wracał z korepetycji i chciał zobaczyć się z kolegami, stawiał w oknie zapaloną świecę.
Zygier każdego dnia około dziesiątej wymykał się Kostriulewowi i szedł do Mariana lub Radka, z którym łączyła go szczera i serdeczna przyjaźń. Kierownikiem spotkań na „górce” był Bernard, dzięki któremu sposób myślenia gimnazjalistów znacznie się zmienił. Dzięki niemu poznali wielką poezję wygnańczą, historię rewolucji i upadków oraz prawdę o czynach ludów. Zakaz policyjny, którym objęto dzieła Mickiewicza jako niebyłe, wzmógł jedynie ciekawość i miłość do poety. Zaczęto czytać rzeczy zabronione przez władzę, uczono się ich na pamięć.
Andrzej Radek w swojej szafce na stancji u Płoniewiczów odnalazł dzieła Mickiewicza i Słowackiego, broszury polityczne i różne dzieła. Początkowo przeczytał je sam, a kiedy zaprzyjaźnił się z Zygierem, zaczął przynosić książki na zebrania. Po pochłonięciu każdej książki, rozmawiano o utworach, zestawiano je ze sobą i dyskutowano o opisanych postaciach i sytuacjach.
Gdy Marcin po raz pierwszy przeczytał „Dziady” nie był w stanie z nikim rozmawiać. Uciekł do lasu i chodził, ogarnięty niewysłowionym wzruszeniem. Poezja i literatura romantyków odegrała w życiu Borowicza niezwykle ważną rolę. Przez każde czytanie dzieło przechodził jak przez mękę, która kształtowała jego myśli, wskazywała błędy i ulepszała go.
Równie istotne zmiany zachodziły w przyjaciołach Borowicza. Walecki uwielbiał Buckle`a, którego objaśniał mu Marcin i uczestniczył w badaniach przyrodniczych, które możliwe były dzięki podręcznikom i ćwiczeniom przysyłanym z Warszawy przez „Spinozę” i „Balfegora”. Zygier kierował zebraniami w każdą niedzielę. Na każde spotkanie któryś z chłopców musiał przygotować rozprawkę z dowolnych książek. Uczyli się również przedmiotów z kursów gimnazjalnych i pomagali sobie w odrabianiu zadanych lekcji.
Na spotkaniach pojawiali się także wolnopróżniacy, choć wypracowania pisane po polsku wywoływały w nich niechęć i uważali je za zbyteczne, grywając podczas odczytów w karty.
Tylko jeden raz na „górce” urządzono zabawę. Na początku kwietnia syn kupca przyniósł butelkę maślacza. Gontala wyznaczył spotkanie na godzinę dziewiątą. Tego dnia Borowicz, zajęty korepetycjami, dopiero przed dziesiątą ruszył na zebranie. Nieoczekiwanie na ulicy ujrzał Majewskiego i ukrył się za drzewem, szukając ratunku dla kolegów. Mężczyzna najwyraźniej wiedział o zgromadzeniu i ruszył w stronę Starego Browaru. Marcin zaczął go śledzić. Majewski znał przejście przez „dziurę Efialtesa” i z łatwością przedostał się do ogrodu. Borowicz nie wiedział, jak przedostać się do przyjaciół i ostrzec ich o grożącym niebezpieczeństwie.
Obserwował nauczyciela, który starał się odnaleźć ruchomą deskę w parkanie. Wtedy chwycił kładkę, która umożliwiała przejście przez rzeczkę, i wyciągnął ją na swój brzeg. Później zaczął się skradać w stronę nauczyciela i rzucił w niego bryłą błota. Majewski zatrzymał się i natychmiast otrzymał drugi cios. Marcina ogarnęła złość i ciskając kolejnymi pociskami w znienawidzonego profesora, przez zaciśnięte zęby, szeptał: „Masz za teatr, za inspektorskie zebrania, za literaturę. Tyś mnie chciał do siebie podobnym…”. Mężczyzna ruszył w stronę mostku i zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Próbował przekupić przeciwnika rublami, aby oddał mu deskę, lecz Borowicz nadal rzucał w niego błotem. W końcu zmęczył się i zaniechał dalszej zemsty. Usiadł, ukryty za parkanem i obserwował nauczyciela. Majewski starał się odnaleźć drogę powrotną i w końcu zaczął w bród przechodzić przez rzeczkę. Dopiero wtedy Marcin udał się na „górkę”.
Koledzy opróżnili już butelkę maślacza. Kiedy Borowicz wszedł do pokoju, wszyscy zaczęli się dopytywać, dlaczego zjawił się tak późno. Marcin kazał im jak najszybciej rozejść się, ostrzegając przed rewizją. Początkowo sądzono, że żartuje. Nagle Radek stanął na środku izby, lecz Zygier prosił go, aby milczał. Wtedy Andrzej usiadł na swym miejscu i zaczął śpiewać. Bernard uspokoił go i z pozostałymi kolegami opuścili „górkę”.
Około północy na ulicy pojawił się Majewski w towarzystwie dwóch miejskich strażników. Okazało się, że wbrew zapewnieniom nauczyciela, kładka leżała na miejscu i nie odnaleziono dziury w parkanie. Majewski w końcu zaniechał czekania na uczniów i udał się do domu.
XVII.
Po Wielkiej Nocy ośmioklasiści zaczęli przygotowywać się do egzaminu maturalnego. Powtarzano cały materiał gimnazjalny, a uczniowie nawet nie zorientowali się, kiedy minął kwiecień i pierwsze dni maja.
Tymczasem nastała wiosna. Marcin Borowicz uczył się na ławce, w ustronnym miejscu w parku, zniknąwszy wszystkim z oczu. Spędzał tam czas od wczesnego świtu i wbrew wszelkim pozorom nie był sam.
W pierwszych dniach maja zmierzał właśnie ku swojej ławeczce, kiedy ujrzał siedzącą na kamiennej ławie dziewczynę i serce w nim zamarło. Miał przed sobą Annę Stogowską, córkę lekarza wojskowego i jedną z najlepszych uczennic klasy siódmej gimnazjum żeńskiego, zwaną „Birutą”. Ojciec Anny w młodości miał romans z córką czynownika i został zmuszony do poślubienia panny.
Matka – Rosjanka, z miłości do męża uczyła się języka polskiego i z biegiem lat stała się prawdziwą Polką. Rosjanie nie mieli wstępu do jej domu i zerwała wszelkie kontakty ze swoją rodziną. Była znana w Klerykowie jako osoba, która postępowała rozważnie i czuła, że jest główną przyczyną upadku męża. Dzieci uczyła nienawiści do wszystkiego, co rosyjskie, lecz w głębi serca tęskniła za czasami dzieciństwa, a jej życie stało się męczarnią. Nagle rozchorowała się na zapalenie płuc i zmarła w wieku trzydziestu paru lat.
Anna miała wówczas czternaście lat i już wtedy wiedziała, że nigdy nie wyjdzie za mąż, aby nie podzielić losu matki. Koleżanki nazwały ją „Birutą”, ponieważ nigdy nie flirtowała z chłopcami i przysięgła pozostać dziewicą. W gimnazjum, zmuszana do chodzenia do cerkwi, buntowała się i stosowano wobec niej rozmaite kary oraz grożono wydaleniem ze szkoły. Ojciec, któremu powodziło się coraz gorzej, błagał ją, by była posłuszna. Anna czytała dużo, była nieufna, milcząca i nieprzystępna.
Po śmierci matki na jej barkach spoczęła opieka nad młodszym rodzeństwem i zajmowanie się domem. Podobnie jak matka uczyła braci i siostry nienawiści do ducha moskwicyzmu.
Borowicz zakochał się w „Birucie” pod koniec zimy. Pewnego mroźnego dnia spotkał ją, kiedy szła do cerkwi. Spojrzał wówczas na nią przelotnie i przypomniawszy sobie, co mówiono o dziewczynie, ruszył za nią. Przez chwilę dostrzegł jej smutne oczy, które utkwiły mu głęboko w pamięci. Anna, pochłonięta obowiązkami domowymi, nie bywała u żadnej z koleżanek, co utrudniało Marcinowi zapoznanie się z ukochaną.
Czasami widywał ją na ulicy, a wtedy odczuwał nieopisaną radość, z uwielbieniem wpatrując się w jej cudną postać. Pewnego dnia dostał od jednej z siódmoklasistek pamiętnik do wpisania pamiątkowego wierszyka i odnalazł w nim wiersz napisany przez Annę. Młodzieniec długo wpatrywał się w utwór i oddał sztambuch, wyrwawszy z niego kartkę zapisaną ręką „Biruty”.
W ciągu następnych miesięcy Marcin widział Annę tylko raz. Później całkowicie pochłonęła go nauka do matury i czasami nad ranem wychodził do miasta i krążył w pobliżu domu „Biruty”, ciesząc się, że jest tak blisko dziewczyny. Często stał nieruchomo, wpatrując się w okna pokoju Stogowskiej.
Pewnego dnia ujrzał Annę w parku. Zerknęła na niego niechętnie i chciała odejść, lecz ostatecznie została. Marcin wpatrywał się w nią zachwycony, z trudem dostrzegając w pięknej twarzy rysy dziewczyny, którą zapamiętał jako drobną i mizerną. Nawet nie zauważył kiedy wybiła godzina siódma i „Biruta” odeszła. Kiedy wrócił na stancję, uczył się zawzięcie, aby na chwilę opanować uczucia, które nim targały. Na myśl o ukochanej odczuwał senną rozkosz i wiele go kosztowało, by zmusić się do wytężonej nauki.
Nad ranem wrócił do parku i pogrążył się w marzeniach, ogarnięty tęsknotą. Po jakimś czasie usłyszał kroki i w końcu spojrzał na ławkę, na której ponownie siedziała Anna. Od tej chwili wpatrywał się w nią, ogarnięty szczęściem. Dziewczyna nie zwracała na niego uwagi, pochłonięta całkowicie nauką. W pewnej chwili spojrzała na młodzieńca, zaskoczona zachwytem, malującym się na jego twarzy i poczuła bolesne dreszcze.
Następnego dnia nie pojawiła się w parku. Borowicz przesiedział na ławce przez cały ranek, czekając na nią. Kolejnego dnia również jej nie ujrzał. Marcin przez ten czas rozmyślał o niej i zrozumiał, że musi zapomnieć o dziewczynie i unikać jej widoku. Trzeciego dnia nie poszedł do parku i udał się do lasu, gdzie przeleżał wiele godzin. Po południu wrócił na stancję i zaczął się uczyć.
Przed świtem wyszedł jednak z domu i bezwiednie ruszył w stronę ławki, na której siedziała Anna. Nie spodziewał się, że dziewczyna zjawi się i zaskoczony ujrzał ją, zdążającą w stronę ławki. Marcin poczuł się oszołomiony. „Biruta” była zawstydzona, starała się uczyć, lecz jej wzrok spoczął na kamykach pod stopami. Czuła na sobie spojrzenia młodzieńca i po długim czasie podniosła na niego wzrok. Na jej ustach pojawił się uśmiech.
Wpatrywali się w siebie przez jakiś czas, czasami ona odwracała głowę, by ponownie popatrzeć na Marcina. Nic nie zmąciło tych szczęśliwych chwil
.
XVIII.
Na początku września Marcin Borowicz przyjechał do Klerykowa, aby załatwić sprawy koleżeńskie. Od spotkania w parku, kiedy to wpatrywał się w oczy Anny, nie widział jej więcej. Dziewczyna zniknęła i na próżno starał się jej szukać w mieście, w parku i pod bramą gimnazjum żeńskiego. Wiedział jedynie, że zdaje egzamin maturalny. Matura, wręczenie świadectw i pożegnanie z kolegami zdawało się być dla niego czymś nierzeczywistym. Wakacje spędził w domu, wyręczając chorego ojca w obowiązkach w gospodarstwie. Do Klerykowa zdołał wyrwać się zaledwie na kilka dni. Po przyjeździe spotkał „starą Przepiórzycę”, która powitała go z radością i zaprosiła na kawę.
W domu kobiety zastał radcę Somonowicza, który go nie rozpoznał. Borowicz powiedział, że wybiera się do Warszawy, by studiować na uniwersytecie. Dowiedział się, że stancja została zamknięta, ponieważ Kriestoobriadnikow nie pozwolił, aby prowadziły ją katoliczki i że wkrótce zostaną otwarte internaty dla młodzieży. Marcin odparł, że to dobry sposób na wprowadzanie moskwicyzmu wśród uczniów, zmuszania ich do mówienia po rosyjsku nawet poza szkołą. Dodał, że nawet jeśli nie uczestniczył w rewolucji i powstaniach, to ma prawo czuć ucisk i opierać mu się ze wszystkich sił. Na te słowa radca zareagował gwałtownie, wołając, że nie chce już po raz trzeci patrzeć na walki.
Z domu Przepiórzycy Marcin udał się na ulicę, przy której mieszkała Anna. Wiele nocy spędził tęskniąc za tym miejscem, rozmyślając o ukochanej, marząc o spotkaniu. Pragnął spojrzeć na nią choć jeden raz. Już z daleka zauważył, że okna mieszkania są puste. W sercu poczuł ogromną boleść. Przeszedł szybko przez bramę i udał się do stróżki. Dowiedział się, że doktor Stogowski wyjechał w głąb Rosji, by tam objąć lepsze stanowisko.
Anna w dniu wyjazdu płakała. Marcin odszedł i bezwiednie skierował się w stronę parku, do źródełka, przy którym siadywała „Biruta”. Zajął swoje miejsce i z rozpaczą wpatrywał się na sąsiednią ławkę. Wyjął z kieszeni kartkę z pamiętnika i przycisnął ją do ust. Jego duszą targała boleść i rozpacz. Nagle usłyszał nad sobą znajomy głos i zobaczył twarz Andrzeja Radka, wówczas ucznia klasy ósmej, który pytał go, co mu się stało. Marcin nie odpowiedział, tylko uścisnął rękę kolegi.