Latem nosił on wykwintne, ciemnogranatowe palto, popielate spodnie od pierwszorzędnego krawca, buty połyskujące jak zwierciadła.
W wyglądzie zewnętrznym odbija się powaga zajmowanej pozycji społecznej pana Tomasza oraz jego wysoki status materialny:
Jegomość miał twarz rumianą, szpakowate faworyty i siwe, łagodne oczy. Chodził pochylony, trzymając ręce w kieszeniach. W dzień pogodny nosił pod pachą laskę; w pochmurny-dźwigał jedwabny parasol angielski. Był zawsze głęboko zamyślony i posuwał się z wolna.
Nieprzerwanie od 30 lat koło południa przemierza krokiem spacerowym te same ulice, celebruje te same momenty podczas codziennych wypraw:
Około Kapucynów dotykał pobożnie ręką kapelusza i przechodził na drugą stronę ulicy, żeby zobaczyć u Pika, jak stoi barometr i termometr, potem znowu zawracał na prawy chodnik, zatrzymywał się przed wystawą Mieczkowskiego, oglądał fotografie Modrzejewskiej- i szedł dalej.
W młodości, gdy był obrońcą, pan Tomasz odznaczał się nieposkromioną energią i urokiem osobistym. Ducha zdobywcy znać było w dumnej postawie, czuprynie i kręconym wąsie. Lubił przebywać w towarzystwie, zwłaszcza kobiecym i często spotykał się z wzajemnością przedstawicielek piękniejszej płci:
Miał do nich szczęście- pisze Prus.
W życiu poświęcał się trzem absorbującym aktywnościom: praktyce zawodowej, miłosnym schadzkom i, w mniejszym stopniu, sztuce. Wtedy jeszcze nie w głowie mu były pomysły na ustatkowanie się, mimo że od czasu do czasu padał ofiarą zakusów swatek. Niestety, młody pan Tomasz nie wykorzystał żadnej okazji na zmianę stanu cywilnego raz przez zbyt wysokie ustawianie poprzeczki, raz przez priorytetowe traktowanie zawodowych powinności. Jego niechęć do wikłania się w związki poskutkowała tym, że mecenas przegapił najlepszy moment na założenie rodziny. I choć w późniejszym życiu nadarzyło się jeszcze kilka sposobności, by zmienić istniejący stan rzeczy, z żadnej z nich nie skorzystał i ostatecznie nigdy się nie ożenił.
Jako młody człowiek pan Tomasz dzielił swój czas między kobiety, pracę i sztukę, ale wraz z nadejściem wieku dojrzałego zmienił się rozkład akcentów i coraz częściej sztuka wysuwała się na prowadzenie w nieformalnej walce o prymat. Wprawna ręka estety widoczna była choćby w sposobie, w jaki mecenas urządzał swoje sześciopokojowe mieszkanie:
Zmieniał meble, przestawiał zwierciadła, kupował obrazy.
Po porzuceniu praktyki
(...) całe spokojne uczucie skierował na sztukę.
Bardzo cenił intymne chwile spędzone w otoczeniu wytworów kultury wysokiej:
Piękny obraz, dobry koncert, nowe przedstawienie teatralne były jakby wiorstowymi słupami na drodze jego życia. Nie zapalał się on, nie unosił, ale-smakował. Na koncertach wybierał miejsca odległe od estrady, ażeby słuchać muzyki nie słysząc hałasów i nie widząc artystów. Gdy szedł do teatru, obeznawał się wprzódy z utworem dramatycznym, ażeby bez gorączkowej ciekawości śledzić grę aktorów. Obrazy oglądał wówczas, gdy było najmniej widzów, i spędzał w galerii całe godziny.
Był niewątpliwie koneserem o refleksyjnej naturze, który z nabożeństwem odnosił się do wszelkich form, w jakich przejawiało się piękno, co, o dziwo, nie kłóciło się z jego pełnym życzliwości stosunkiem do nieudanych prób artystycznych:
(...) Utworów miernych nigdy nie potępiał.
Przy całej swej otwartości pan Tomasz pielęgnował w sobie dziwactwo, wzbudzające politowanie jego najbliższego otoczenia. Była nim chorobliwa niemal niechęć do jazgotliwych dźwięków katarynki:
Gdy mecenas usłyszał na ulicy katarynkę, przyśpieszał kroku i na parę godzin tracił humor. On, człowiek spokojny-zapalał się, jak był cichy-krzyczał, a jak był łagodny-wpadał w gniew na pierwszy odgłos katarynkowych dźwięków.
Każdemu nowemu stróżowi płacił ekstra za stosowanie się do zalecenia, by pod żadnym pozorem nie wpuszczać kataryniarzy na podwórze. Nieugięcie trwał w surowym postanowieniu tępienia mechanicznych dźwięków do czasu, gdy spostrzegł, jak niezborne, fałszywe tony, wydawane przez instrument, oddziałują na jego niewidomą ośmioletnią sąsiadkę. Na własne oczy widział ów nieskrępowany entuzjazm wywołany nieoczekiwaną wizytą podwórkowego grajka. Widział, jak dźwięki czyniące gwałt na jego estetycznym zmyśle, tchnęły w dotąd blade i nieruchawe dziecko siły witalne.
To niezwykłe wrażenie powstałe na skutek zetknięcia się kalekiego dziecka z fałszywą melodią katarynki wpłynie na decyzję pana Tomasza o uchyleniu zakazu wpuszczania na teren podwórza kataryniarzy. Ba, on to podejmie starania o operacyjne przywrócenie dziecku wzroku (wymowny gest wertowania kalendarza w poszukiwaniu nazwisk okulistów).
Czytelnik obserwuje zaskakująca przemianę głównego bohatera. Ze starego, z lekka zdziwaczałego kawalera, który schyłek swojego życia składa w darze sztuce, przeobraża się w gotowego na ustępstwa, zmianę przyzwyczajeń, a wręcz na ofiarę społecznika. Czyni tak być może dlatego, że odkrył w sobie inną strunę wrażliwości, której istnienia sobie nie uświadamiał? A może dostrzegł, że mimo pokoleniowej przepaści oddzielającej go od dziecka, łączy go z nim wspólnota codziennego doświadczenia samotności? Wszak oboje znajdują się w granicznych momentach życia (dzieciństwo i starość) i oboje też czują przeraźliwość niemożności pełnego, niczym nieograniczonego kontaktu z drugim człowiekiem. Co z tego, że do dziecka owa samotność przyszła wraz z chorobą, a do życia mężczyzny wkroczyła jako przykra konsekwencja życiowych wyborów?