Od dziesiątej do piętnastej w dżungli następowały tzw. „białe godziny”, podczas których należało się ukryć pod skalistym wąwozem porośniętym krzakami i drzewami. Wszystko to z powodu prażącego w tym czasie niemiłosiernie słońca - nawet zwierzęta chowały się w najgłębsze gąszcze, ptaki przestawały śpiewać - cała natura milkła.
Dni w dżungli były upalne, noce zaś chłodne i czarne. Obfite deszcze padały w czasie wiosennej pory dżdżystej (massika), po czym słońce rozświetlało roślinność podzwrotnikowego lasu:
„Ziemia tu była wilgotna i miękka, zarośnięta ciemnozielonawą trawą, mchami i paprocią. Gdzieniegdzie leżały stare, spróchniałe pnie, pokryte, jakby kobiercem, prześlicznymi storczykami o pstrych, podobnych do motyli kwiatach, z również pstrym dzbankiem w środku korony. Gdzie dochodziło słońce, tam ziemia złociła się od innych dziwnych storczyków, drobnych i żółtych, w których dwa płatki kwiatu wznosząc się po bokach płatka trzeciego czyniły podobieństwo do głowy zwierzątka o dużych, ostro zakończonych uszach. W niektórych miejscach las podszyty był krzakami dzikiego jaśminu, upiętymi w girlandy z cienkich pnączów kwitnących różowo. Płytkie parowy i wgłębienia porastały paprocie zbite w jeden nieprzenikniony gąszcz: to niskie i rozłożyste, to wysokie, z pniami poobwijanymi jakby kądzielą, sięgające aż do pierwszych konarów drzew i rozpostarte pod nimi w delikatną, zieloną koronkę. W głębi nie było jednolitych drzew: daktylowce, rafie, palmy wachlarzowe, sykomory, chlebowce, euforbie, olbrzymie odmiany senecjonów, akacji, drzewa o liścieniu ciemnym i lśniącym, i jasnym lub czerwonym jak krew, rosły obok siebie, pień przy pniu, splątane gałęziami, z których strzelały kwiaty żółte i purpurowe, podobne do świeczników.
W niektórych odstępach nie było wcale widać drzew, gdyż od ziemi aż do wierzchołków pokrywały je pnącze przerzucając się z pnia na pień, tworząc jakby wielkie litery: W i M, zwieszając się na kształt festonów, firanek i całych kotar. Liany kauczukowe dusiły wprost w tysiącznych wężowych skrętach drzewa i zmieniały je w piramidy zasypane białym kwieciem jak śniegiem. Naokół większych lianów obwijały się mniejsze i gmatwanina stawała się tak niesłychana, że przetwarzała się nieomal w ścianę, przez którą ani człowiek, ani zwierz nie zdołałby się przedrzeć. Miejscami tylko, gdzie przedzierały się słonie, których sile nic nie potrafi się oprzeć, były powybijane w gąszczu jakby głębokie i kręte korytarze”.
strona: - 1 - - 2 - - 3 - - 4 - - 5 - - 6 -