Piętnastoletni bohater i narrator jednocześnie – Gyorgy Koves, był węgierskim Żydem mieszkającym w Budapeszcie. W trakcie rozwodu, jego rodzice nieustannie walczyli o opiekę nad nim, dlatego mieszkał w bursie. Po jakimś czasie prawo do opieki przyznano ojcu i wtedy chłopak zamieszkał z nim i macochą, odwiedzając matkę i jej męża dwa razy w tygodniu.
Pewnego dnia Gyorgy zwolnił się z zajęć, ponieważ nazajutrz jego ojciec musiał wyjechać do przymusowego obozu pracy. Przekazał interesy pracownikowi panu Süto, aby podczas jego nieobecności rodzina miała stały dochód. Dał mu także na przechowanie szkatułkę z biżuterią, a przed wyjazdem nauczył żonę prowadzenia ksiąg rachunkowych.
Wieczorem odbyła się pożegnalna kolacja, w której wzięła udział cała rodzina. Rozmawiano o wojnie. Po wyjściu gości ojciec pożegnał się z bohaterem, prosząc, aby opiekował się macochą.
Z uwagi na trwającą wojnę, w gimnazjum chłopca odwołano zajęcia. Przeciwko Żydom wydano nowe przepisy. Bohater otrzymał pismo urzędowe z levente (założona w 1921 roku organizacja młodzieżowa, skupiająca chłopców w wieku od trzynastu do dwudziestu jeden lat, którzy uczestniczyli w obowiązkowym przeszkoleniu wojskowym), które nakazywało mu podjęcie pracy. Wraz z innymi chłopcami został pomocnikiem murarskim w zbombardowanym przez Niemców Zakładzie Rafineryjnym „Shell”. Dzięki otrzymaniu legitymacji z pieczątką komendanta fabryki, mógł przekraczać granicę celną w Csepel (cały czas nosił na ramieniu żółtą gwiazdę).
Pewnego dnia w życie wszedł nowy przepis skierowany przeciwko Żydom – macocha jako osoba „nieczystej” krwi miała zakaz zajmowania się handlem i musiała zamknąć sklep. Jakby tego było mało, kolejny raz zmniejszono racje żywnościowe dla Żydów. Na szczęście pan Süto przemycał kobiecie i jej pasierbowi jedzenie, które kupował na czarnym rynku za pieniądze z zysków składu drewna.
Dwa razy w tygodniu bohater odwiedzał swoją matkę. Jej mąż także przebywał w obozie pracy. Z takich wizyt chłopiec wracał do domu tramwajem, na pomoście ostatniego wagonu, ponieważ tylko tak Żydzi mogli podróżować.
Wieczorami często musiał zbiegać do schronu w piwnicy, by uniknąć śmierci podczas nalotów. W takich chwilach całował się z Annąmarią – czternastoletnią dziewczyną mieszkającą w jego kamienicy u wujostwa. Łączyła ich przyjaźń. Razem chodzili grać w karty do nastoletnich sąsiadek z góry.
Pewnego ranka policjant zatrzymał za miastem autobusy wiozące ludzi do pracy w zakładzie. Wszystkim Żydom kazał wysiąść i czekać na poboczu drogi, reszta mogła pojechać dalej. Zatrzymano osiemnastu chłopców, wśród nich bohatera. Resztę stanowili dorośli mężczyźni. Policjant zaprowadził całą grupę do komory celnej (parterowy budynek) i kazał czekać. Wszyscy byli zaskoczeni tą sytuacją, przecież każdy miał specjalną legitymację! Siedzieli w tym budynku do godziny szesnastej w końcu pojawił się zwierzchnik policjanta, który sprawdził ich dokumenty. Ustawiono ich trójkami i kazano maszerować z powrotem w stronę miasta. Po drodze dołączyły do tego dziwnego pochodu bardzo duże grupy ludzi zatrzymanych na innych punktach granicznych. Szli otoczeni po obu stronach kordonem policji, aż doszli miejsca, którego bohater już nie kojarzył. Nie rozumiał, czemu niektórzy ludzie - korzystając z nieuwagi policjantów uciekali z kolumny - wskakując do jadących tramwajów. Pod wieczór, po paru godzinach nieustającego marszu, stanęli w końcu na ogromnym placu koszar. Otoczeni przez żandarmów, usłyszeli od najważniejszego z nich, aby tę żydowską bandę (chodziło o nich) zamknąć na noc w stajni. Tak też się stało. Upchnięto ludzi i zamknięto drzwi. Zapanowała panika, chaos, ścisk, krzyk. Chłopiec nie rozumiał, co się dzieje. Myślał o macosze, która czekała w domu na jego powrót z pracy.
Z koszar zatrzymanych ludzi przewieziono statkiem do Cegielni Budakalasz. Tam kobiety, dzieci, mężczyźni i starcy, rozlokowani na podłodze, oczekiwali na dalszy bieg wydarzeń. Bohater wraz ze swymi kolegami bardzo się nudził.
Po kilku dniach, policjanci na rozkaz żandarmów zapakowali wszystkich ludzi (po 60 osób) do wagonów towarowych stojących na torach pod cegielnią, dali prowiant na drogę. Byli bardzo uprzejmi mówiąc ludziom, że jadą do pracy do Niemiec.
W wagonach panował ścisk i fetor. Do oddawania potrzeb fizjologicznych stało w kącie wiadro, drzwi były zamknięte, małe okratowane okienko było jedynym widokiem na otoczenie. Ludzie byli wycieńczeni z braku wody. Po kilku dniach pociąg stanął na końcowej rampie stacji „Auschwitz – Birkenau”. Czekali tam żandarmi z ludźmi w pasiakach, z ogolonymi głowami. Chłopiec domyślił się, że byli to więźniowie.
Ogłoszono, że trzeba wyjść z wagonów bez rzeczy i ustawić się w dwóch kolumnach (oddzielnie kobiety i mężczyźni) do badania lekarskiego, obiecując, że rzeczy powrócą do właścicieli po dezynfekcji (wynoszeniem zajęli się więźniowie w pasiakach).
Kolumna mężczyzn stanęła przed obliczem lekarza, który prawie nie podnosząc wzroku selekcjonował, oddzielając młodych i wyglądających na zdrowych na jedną stronę, starców i dzieci na drugą. Tak samo uczynił z kolumną kobiet.
Bohater wraz z innymi poszedł dalej, białą asfaltową drogą, reszta została. Zaprowadzono ich do łaźni, gdzie fryzjerzy ogolili im włosy. Przedtem kazano oddać ukryte pieniądze i złoto. Po kąpieli rozdano im koszule i kalesony w pasy (pasiaki), buty na drewnianym spodzie (drewniaki) i czapkę.
Po wyjściu z łaźni bohater rozejrzał się dookoła. Wszędzie stały drewniane baraki, cały teren ogrodzony drutem kolczastym (pod prądem). W oddali widać było kilka wysokich kominów, z których unosił się dym, powodując w powietrzu lepki, słodkawy, chemiczny zapach.
Gy�rgy z kolegami śmiał się ze swego nowego ubrania, dowcipkował ze zmiany wyglądu aż do wieczora, gdy poznał tajemnice obozu. Wtedy blokowy wyjaśnił nowoprzybyłym, że ich współtowarzysze z pociągu, którzy zostali odrzuceni przez lekarza, poszli do łaźni, lecz zamiast wody puszcza się tam gaz, potem ich ciała spala się w specjalnych piecach (stąd pochodził ten dym z kominów) - krematoriach.
W Oświęcimiu bohater spędził trzy dni. Wraz z innymi spał w pustym baraku, na cementowej podłodze. O wschodzie słońca była pobudka, otrzymywali dziwną ciecz do picia (kawa), Potem siadali na ziemi stłoczeni obok siebie, grzejąc swoje ciało jeden od drugiego, ponieważ było bardzo zimno. O godzinie dziewiątej był już obiad - zupa (to znaczy woda ugotowana z pokrzywami). Potem więźniowie szli do pracy poza obóz. W południe panował taki skwar, że nie było gdzie się przed nim ukryć (w dzień nie wolno było przebywać w baraku). O zmierzchu na wracających więźniów czekała kolacja - kawałek starego chleba i margaryny.
Czwartego dnia bohater wraz z innymi został przewieziony do obozu w Buchenwaldzie. Tam rozkład dnia był podobny, z niewielką różnicą w posiłkach - wyżywienie było troszkę lepsze, zupa z zasmażką i kawałek marmolady do chleba. Teren obozu otaczały druty bez prądu, było tylko jedno krematorium.
Bohater otrzymał żółty płócienny trójkąt z literą U, co oznaczyło, że jest Węgrem, oraz szmatkę z numerem 64921, którą musiał przyszyć na przód kurtki.
Choć polubił Buchenwald, znowu został przewieziony do innego miejsca - do Zeitz. Był to nowy prowincjonalny obóz koncentracyjny, bez krematorium, bez łaźni i baraków. Wszędzie stały ogromne namioty zwane blokami.
Gyorgy poznał w nim starszego od siebie rodaka, też Węgra z Budapesztu - Bandiego Citroma. Chłopaka opowiedział bohaterowie historię swojego życia: od początku wojny był w służbie pracy, na Ukrainie zbierał miny, potem pobił się z plutonowym, stracił w bójce zęby i złamał kość nosową. Trafił do karnej kompani, stamtąd do Oświęcimia, a potem znalazł się w Zeitz.
Bandi pouczył Gyorgy’ego jak należy postępować w obozie, aby przeżyć. Kazał mu codziennie się myć, bez względu na porę roku i fakt, że łaźnia była pod gołym niebem. Poza tym z wieczornej porcji chleba bohater musiał sobie zostawić kawałek do porannej kawy, starać się za wszelką cenę nie myśleć o jedzeniu. Na apelu lub podczas marszu miał znajdować się w środku szeregu dla bezpieczeństwa, a po zupę ustawiać się na końcu kolejki, gdyż wtedy dostanie gęstą z dna kotła.
Namioty po środku miały wąskie przejścia z obu stron, oddzielające trzypiętrowe prycze. Gyorgy spał z Bandim na najwyższej, musieli przykrywać się jednym kocem.
W obozie utworzyły się różne grupy ludzi. Jedni - nazywano ich Finami - ze względu na swoją religię nie jedli obozowej zupy (nie wiadomo czym się odżywiali) i handlowali nią, inni z kolei wyglądali jak kościotrupy, snuli się jak cień, przestali się myć, nie mieli już siły do walki. Nazywano ich muzułmanami.
Gyorgy wraz z innymi pracował w fabryce produkującej benzynę z węgla brunatnego. Wyładowywał szuter z wagonów, worki z cementem, układał kable. Praca była ciężka. Wieczorem wracał do obozu, mył się w zimnej wodzie, miał trochę czasu na drobne interesy aż do momentu apelu wieczornego, na którym musiał stać nieraz po trzy godziny.
W obozie znajdował się pewien człowiek, pełnił rolę funkcyjnego, któremu wszyscy schodzili z drogi. Jego odzież była czarnego koloru. Był Cyganem, kiedyś zabił bogatą kobietę, której był utrzymankiem. Gyorgy już pierwszego dnia dostał od niego w twarz, ponieważ – jako funkcyjny, miał za zadanie pilnować dyscypliny w pracy i porządku w obozie.
Bohater poznał trzy sposoby „ucieczki” z obozu, ukrycia się choć na chwilę. Pierwszy polegał na wyłączeniu się – ucieczce siłą wyobraźni gdziekolwiek, w niewoli tylko ona pozostała wolna.
Drugi sposób wykorzystywano podczas porannej pobudki: ktoś próbował się ukryć w jakiejś dziurze czy zagłębieniu, aby móc pospać dłużej i nie wyjść na apel. Czasami się udawało i kapo nie doliczyli się, lecz czasami odnajdowano kryjówkę, wywlekano człowieka, bito go do nieprzytomności i rzucano na plac, by wszyscy widzieli, co spotka dezertera. Takie przedstawienie trwało po kilka godzin.
Trzeci sposób ucieczki był dosłowny ostateczny. Gdy zdecydowało się na niego trzech Łotyszy, mimo iż znali dobrze okolicę, zostali złapani i powieszeni.
Pewnego dnia w obozie zmniejszono porcję żywnościowe. Gyorgy opadł z sił, najbardziej dokuczał mu głód, coraz trudniej było mu wstać do pracy. Stracił humor i zapał, był zniechęcony i otępiały. Skórę miał żółtą i pomarszczoną, pokrytą krostami, które swędziały (okazało się, że był to świerzb). Powoli stawał się zwiędłym starcem. Przestał się myć, zaczęto zaliczać go do „muzułmanów”.
Nie mógł się wydostać ze stanu otępienia, w czym nie pomógł mu stale padający deszcz, który powodował, że pasiaki stawały się sztywne jak rura od pieca, raniły ciało, drewniaki ocierały kostki i zdzierały skórę (w połączeniu z zaschniętym na nich błocie trudno je było zdjąć, więc w nich spał). Gdy pewnego razu podczas pracy w fabryce upuścił worek z cementem i ten się rozsypał, został pobity tak mocno przez jednego żołnierza z inspekcji prac, że poczuł, że tego dnia coś w nim pękło. Od tej pory wstawał rano z myślą, że nie da rady wytrwać do wieczora… ale żył dalej.
Gyorgy bardzo się zmienił. Przestało mu zależeć na życiu. Na apelu, gdy nie miał siły stać, po prostu siadał na ziemię, nawet w kałuży, aż sąsiedzi stawiali go na nogi. Nie czuł już głodu, w pracy był powolny, co wiązało się z ciągłym biciem, ale to było mu już obojętne. Po jednym uderzeniu padał na ziemię, dalszych nie czuł, bo zasypiał. Stał się rozdrażniony do tego stopnia, że jeśli ktoś wszedł mu w drogę - mógłby zabić. Z drugiej strony już przy podnoszeniu ręki zapominał, co chciał zrobić.
W tych tygodniach pomocą okazał się Bandi. Na siłę zrywał z chłopca ubranie i mył go, ponieważ ze świerzbem był zagrożeniem dla całego komanda. Jednak po pewnym czasie i on zrezygnował. Gyorgy Koves miał w końcu święty spokój.
Któregoś dnia chłopcu urosła nad kolanem czerwona gula. Ukrywał ją bardzo starannie. Dopiero, gdy ból stał się nie do wytrzymania i nie mógł chodzić, pokazał kolano Bandiemu. Natychmiast zaniesiono go do rewiru zabiegowego. Pielęgniarz bez znieczulenia zrobił nad kolanem dwa nacięcia na krzyż, wycisnął z uda ropę, ranę owinął papierowym bandażem. Następnego dnia wraz z innymi chorymi chłopiec został przewieziony do szpitala obozowego w Gleina. Tam odbyła się kąpiel, wodą ze szlaucha ogrodowego zmyto z chłopca resztki szmat i cały bród, przydzielono pryczę, mógł się w końcu wyspać. Codziennie w gabinecie zabiegowym lekarz wyciskał z jego uda ropę, w końcu zrobił jeszcze dwa nowe cięcia na twierdząc, że to dla jego dobra.
Wszyscy chorzy mieli takie same rany nazywane flegmonami, tylko w innych miejscach na ciele. Gdy bohaterowi wygoiło się miejsce na nodze, natychmiast nowa gula urosła mu na biodrze. Przestał chodzić. Lekarz ponownie wykonał cięcie, tym razem wielkości dłoni, i oczyszczał ranę.
Pewnego dnia do Gyorgy’ego na pryczę położono, z uwagi na brak miejsca, chłopaka w jego wieku. Okryto ich jednym kocem. Nieznajomy miał gorączkę i umarł w nocy, lecz bohater nie zgłosił tego i przez parę dni zjadał za niego posiłek. Dopiero gdy z ciałem zmarłego zaczęło się robić coś dziwnego, zameldował o jego śmierci.
Kolejnym szpitalnym doświadczeniem Gyorgy’ego było spotkanie z pchłami i wszami, które chodziły mu po całym ciele. Nie nadążył ich łuskać, wdarły się nawet pod opatrunki w rany, odżywiały się świeżą krwią.
Tych, którzy nie rokowali nadziei na wyzdrowienie i powrót do pracy w Zeitz, odesłano do Buchenwaldu, bohatera także. Chorzy przez parę dni jechali pociągiem, leżąc na podłodze w swoich odchodach, przez co Gyorgy’emu odpadł papierowy opatrunek, ubranie lepiło się do odkrytych ran. Pewnego dnia zauważył, że nie czuje już bólu. Gdy w końcu dojechali do celu, czekający na nich więźniowie w pasiakach powrzucali ich na wózki. Zrobiwszy stos z ludzkich ciał, zawieźli ich do obozu.
W łaźni przywiezionych położono na posadzkę i puszczono wodę. Potem owinięto ich kocem i zaniesiono do baraku, gdzie w końcu mogli poleżeć na pryczy.
Wyżywienie było takie samo, jak w Zeitz. W baraku co chwilę ktoś umierał, nie było nadziei na wyzdrowienie. Bohaterem opiekował się francuski doktor, także więzień. Nosił obozową kurtkę, czasami dawał chorym kostki cukru, klepał po twarzy, łaskotał po szyi, wszyscy go lubili. Za jego wstawiennictwem i prośbą, Gyorgy został przeniesiony do lepszego oddziału.
W nowym miejscu opiekę nad chorymi sprawował lekarz naczelny - wysoki, z czarnym kapeluszem na głosie, w białym fartuchu, spodniach w kant, błyszczących półbutach na nogach. Był Niemcem, więźniem obozu w Buchenwaldzie.
W tym baraku w każdej sali były prawdziwe łóżka (pojedyncze!), oddzielna pościel, stał stół i krzesła, w kącie znajdował się żelazny piec, w którym palił się ogień. Nad drzwiami wisiał głośnik, z którego rozchodziły się rozkazy, wydawane dla wszystkich sal. Jedzenie było dosyć dobre w porównaniu z tym w innych miejscach.
Salą, na której leżał Gyorgy, opiekował się pielęgniarz Pietka. Palił w piecu, mył podłogę, poprawiał chorym pościel, przynosił basen do łóżka. Spał na sali razem z nimi, co wieczór mówił im dobranoc, a rano dzień dobry, podawał zupę, prowadził karty chorobowe pacjentów, które podczas obchodu przeglądał lekarz naczelny.
Wszystko to, czego świadkiem był Gyorgy w tym szpitalu sprawiło, że pomyślał, że to jakiś żart, zaczął się jeszcze bardziej bać. Jeszcze w Oświęcimiu słyszał o takich miejscach, gdzie najpierw karmią, a później wycinają człowiekowi wszystkie organy...
strona: - 1 - - 2 -